We wrześniu zazwyczaj miałem dobry, energiczny czas; wszystkiego mi się chciało. W tym roku coś się chyba skończyło, albo przynajmniej, zmieniło. Mam nadzieję, że na krótko. Przestało mi się chcieć. Pisać. Ogarnął mnie jakiś dziwny imposyblizm. Że chcę się zabrać za blog, za nadrabianie zaległości, ale albo brakuje mi czasu, siły, cierpliwości, albo, najczęściej, wszystkiego naraz. Zacznę jednak walkę z tym wirusem od małych dawek aktywności i napiszę o tym, jak się ułożył nam ostatni wyjazd do malowniczej Islandii. A na resztę wspominek przyjdzie jeszcze czas.
Koncert w Reykjaviku od początku wzbudzał pośród naszej szajki spore emocje. Mieliśmy jechać w nieznane. Żadna polska kapela nie przetarła jeszcze tego szlaku, nie wiadomo było, czego mogliśmy się tam spodziewać. Organizator-z twarzy i dorobku nieznajomy, nikt nie wiedział, na co trafimy. Kazik wynalazł przed wyjazdem w necie stronę o Islandii, prowadzoną po polsku przez panią Dorotkę. Dostaliśmy też od organizatora koncertu zzipowaną informację o tym, co nas czeka na Islandii i na co zwracać szczególną uwagę; gdzie się stołować, czego unikać, co jeść, co pić. A właśnie-picie. To też był ważny temat. Nie mogliśmy dojść do ładu, ile alkoholu można ze sobą przewieźć z Polski do Islandii, bo różne źródła różnie podawały. Jedne mówiły o 1,5 litra mocnych trunków, inne o litrze-piwa i wina nikt nawet nie wliczał, ale i tu pojawiały się różnice zdań. Organizator w liście przewodnim zastrzegł, że trunki najlepiej zabrać ze sobą ze starego kraju, bo pół litra na wyspie kosztuje coś ok.250 zł, także różnica była zasadnicza. I rzeczywiście-alkohol na Islandii jest drogi i słabo dostępny. Piwo w knajpie to wydatek rzędu 40-50 zł, ale do tego jeszcze dojdziemy.
Wylatywaliśmy z Okęcia. To już dobrze, bo można w miarę bezproblemowo dostać się z domu na lotnisko, bez potrzeby zatrudniania Ryśka, a w zasadzie jego busa, jak to miało miejsce w przypadku wylotu tydzień wcześniej, do Londynu i dalej, powrotu z Dublina, dokąd to startowaliśmy z portu w Modlinie. Ponoć Ryanair od przyszłego roku wycofuje się z Polski, w co trudno mi uwierzyć, bo samoloty tego przewoźnika na zachód i z powrotem pękają w szwach, no ale to już decyzja pana Ryana, a on, co jak co, ale kasę liczyć umie. Podobno w Dublinie, gdzie mieszka i firma ma główną siedzibę, aby szybciej przemieszczać się z domu na zakład, obstalował sobie licencję taksówkarską, żeby móc szybciej przemieszczać się buspasem po zakorkowanym mieście. Taki z niego reks. Czasami zdarza się, że ktoś machnie na taryfę. Pan Ryan się zatrzymuje i podbiera łepków za parę euro. W końcu po każdy cent trzeba się schylić, a za darmo, to wiadomo co można.
Dzień wylotu był dosyć pochmurny i wietrzny. Ale nie był do końca nieudany. Wyobraźcie sobie, że na parędziesiąt minut przed wyruszeniem w daleką drogę, udało mi się sprzedać samochód. Wiernie mi służył przez 5 lat, ale już pora była wymienić go na nowszy model, zwłaszcza że małżonka, dotąd niechętna siadania za kierownicę, zapragnęła przeprosić się z pojazdem, więc cóż było robić.
Na Okęcie dotarłem za pomocą kolejki. To chyba najszybszy i najbezpieczniejszy sposób w piątkowe późne popołudnie w Warszawie, która o tej porze jest jednym wielkim korkiem, stojącym w każdą stronę. Na miejscu przywitał mnie w komplecie cały zespół. Wszyscy w doskonałych humorach. Niektórzy nawet bardziej niż doskonałych. Na islandzką eskapadę zabieraliśmy instrumenty do samolotu. Do Londynu nasz sprzęt dowozi i odwozi Ricardo lub ktoś od niego. Dla organizatorów to spora oszczędność. Transport przez ocean za pomocą Ryśka nie wchodzi jednak w grę, bo Rysiek ma za mało szczelne busy, a amfibią strach.
Początkowo sądziłem, że gitary i trąby, bo tylko to zabieraliśmy (bębny, piece i klawisze były wynajęte na miejscu), podobnie jak to drzewiej bywało, będą lecieć pod pokładem. Na tę okoliczność zapakowałem puzon do swojej lotniczej skrzyni, która wygląda jak średnich rozmiarów trumna, a którą to sobie obstalowałem na okoliczność zagranicznych wyjazdów. Ostatni raz była w użyciu, kiedyśmy peregrynowali do USA i Kanady. Dzień przed wylotem, po próbie, wykopałem ją spod sterty gratów z pakamery przy sali. Okazało się, że na marne. Instrumenty miały lecieć z nami na pokładzie. Każdy instrument dostał dodatkowy bilet i siedział koło swojego pana na fotelu. To dużo wygodniejsza i bezpieczniejsza opcja, nawet jeśli ma się odpowiedni case, co to ni gniotsa ni łamiotsa.
O ile w Polsce było w dzień wylotu chłodno i nieprzyjemnie, to w Islandii, gdyśmy postawili stopy na obcej ziemi, było…jak zwykle. Deszcz zacinał w twarz, temperatura ok. 5 stopni na plusie. Do tego wiatr, który wdzierał się w każdy zakamarek odzienia, potęgując do granic uczucie zimna, a od którego, jak to się później okaże, w ogóle nie dało się uciec.
Na lotnisku w Keflaviku przywitała nas najwierniejsza brać Kult-turystyczna, ze specjalnie przygotowanymi na tę okoliczność kartkami z naszymi nazwiskami. Przywitali nas tez organizatorzy, dwóch Polaków-Michał i Piotrek, oraz ich islandzki wspólnik, lokalny biznesmen, który gwarantował swoją osobą i poręczeniem wypłacalność i powodzenie całego zamieszania. Piotrek pracuje u pana biznesmena we firmie i to właśnie on namówił go do współorganizacji naszego koncertu. Michał, na co dzień jest przewodnikiem. Zwykle siedzi w busie na miejscu pilota i nawija przez mikrofon po angielsku o tym, co to akurat majaczy za horyzontem i dokąd grupa wycieczkowa zmierza. A trzeba mu przyznać, ma chłopak gadane i robi to z prawdziwą pasją i znawstwem. Uczy się wciąż na certyfikowanego przewodnika w specjalnej szkole w Reykjaviku.
Jechaliśmy z lotniska do hotelu ok. godziny. Pogoda ani na chwilę się nie zmieniła. W Islandii czas zwalnia o dwie godziny, także zakwaterowaliśmy się w hotelu ok. pierwszej, mimo że na polskie było już po trzeciej. W ogóle Reykjavik, jak i pół wyspy, leży już na kontynencie amerykańskim, także jetlag był czymś zupełnie normalnym. Położono nas w samym centrum 70-tysuięcznego miasta. Jedna główna ulica. Na ulicy parę barów, dyskotek i klubów. W piątki wyjątkowo otwartych dłużej, bo do 3 w nocy. To wystarczyło, żeby nawet po tak męczącej podróży basy z tańcbudy na dole skutecznie wyleczyły każdego ze snu lub przynajmniej dość mocno go uprzykrzyły. Co ważne, nazajutrz, na 11, mieliśmy zaplanowaną wycieczkę autokarową po wyspie, ze zwiedzaniem najważniejszych punktów widokowych, erupcją gejzera i kąpielą w ciepłym stawiku.
Kiedyśmy trochę, ja i On, okrzepli w swoim małym pokoju, rozprostowali nogi, i wypakowali kosmetyczki do wieczornych ablucji, bo na więcej nie było siły, On stwierdził, że tak się musiał w samolocie zagadać z jednym z kolegów, że zostawił w kieszonce na siedzeniu przednim, jeden z dwóch swoich telefonów. Ten gorszy, ale na ten wyjazd-lepszy. Miał On bowiem od jakiegoś czasu dwa telefony. Jeden potrafił dzwonić, a drugi, choć o klasę gorszy, potrafił robić zdjęcia, czego ten pierwszy, nie wiadomo dlaczego, robić nie umiał. Takoż szlag trafił aparat i chcąc nie chcąc, bardziej nie chcąc, funkcję fotografa naszej dwójki musiałem przejąć ja. W nocy kiepsko spałem. Dalej budziła mnie dyskoteka z budynku obok. Przewracałem się co rusz z boku na bok.
Obudził nas budzik. Ok. 9-tej. Poszliśmy na śniadanie. W hotelu wszyscy pracownicy okazali się być Polakami. Jedzenie niezbyt wyszukane. Znalazł się jednak śledź na słodko, co należy uznać za duży, kulinarny plus. Nie było na szczęście sfermentowanego rekina, którego podawali w knajpie przy hotelu, na popitkę z czterdziestką miejscowego bimbru. Rzecz arcyciekawa, ale w małej gramaturze i na jeden raz-zarówno jadło jak i napitek.
Na wycieczkę wyruszyliśmy prawie w komplecie. W hotelu został Pan Janek, który 18 lat temu był prywatnie na Islandii i wszystko już tam widział, oraz Tomasz Goehs, który nie najlepiej się czuł. Pojechali też z nami przedstawiciele amerykańskiej Polonii-Darek Szurlej, Klimek i Lolek. Ze Stanów lot zajął im tyle, co nam z Polski. Przylecieli dzień wcześniej. Wypożyczyli auto. Pojechali na lodowiec. Tego dnia wiało niemiłosiernie. Kiedy kierowca otworzył drzwi, wiatr wyrwał mu klamkę z ręki, przyginając je niemal całkowicie do maski. Na szczęście nie wyrwał ich w całości. Owszem, dały się zamknąć, ale nie na raz i nie do końca, ale na szczęście prawie w ogóle nie padało.
Cała wycieczka trwała do późnego wieczora. Pierwszy przystanek-Dolina Zgromadzeń, miejsce zbiórek pierwszego na świecie parlamentu, zwoływanego na wielkim polu pośród skał i wodospadów. Dalej gejzer, od którego wywodzi się gejzerów nazwa, kolejne przystanki na ładne widoczki i na głaskanie konia islandzkiego-naprawdę i bajeczny finał w ciepłym źródełku plus 40 stopni, kiedy naokoło maks plus 4-5. Pełen odlot. Po wyjściu z takiego żuru człek czuje grawitację cztery razy mocniej. I mocniej śpi i sny ma kolorowe, nie przymierzając, jak polarna zorza. Mieliśmy nawet pójść popatrzeć na takową ok.12 w nocy, ale ziąb był okrutny a do dwunastej były jeszcze co najmniej dwie godziny. Posnuliśmy się chwilę główną ulicą po mieście. Zaleźliśmy do jednej knajpy-irlandzkiej-żeby się ogrzać. Kolejna knajpa-amerykański styl, jeszcze inna-małe Włochy. Nic własnego, wszystko jakby z importu. Przy samym hotelu uświadczyliśmy jedną podchodzącą-Kuffin, znaczy się trumna. Piwko podawał nam pan, który wyglądał jak pani-kraj bowiem jest bardzo progresywny i tolerancyjny. Za to ceny na alko mają paskarskie-45 zyla morles za jedno małe-rozbój po nocy, przyznacie Państwo.
W dzień koncertu spaliśmy w opór. Wstaliśmy na śniadanie i po dalej poszliśmy drzemać. Pogoda była mocno niespacerowa, jak to o tej porze roku na Islandii. Koncert odbyć się miał w jedynej wielkiej sali koncertowej na wyspie, tj. w Harpie, czyli po naszymu harfie. Jest to ogromny, nowoczesny budynek, cały ze szkła, stali i kamienia. Stoi przy samym nabrzeżu. Podobno kilka baniek dolarów rocznie kosztuje odwodnienie terenu, ale w końcu na biednych nie trafiło. Pełni toto funkcję centrum kultury. Mieści się w nim m.in. filharmonia, teatr, do tego sale prób, pełne zaplecze techniczne. My graliśmy właśnie w sali koncertowej. Balkony, siedzenia, anturaż przypominający wystepy bez prądu.
Organizatorzy obawiali się o frekwencję. Nie bez powodu. Przyszło ok. 400-500 osób, tj. jakaś połowa sali, w tym liczna grupa Kult-turystyczna z Polski. Chodząc po mieści Gruda odnalazł jeden plakat. Większość osób, Polaków, z którymi rozmawialiśmy, czy to w sklepie, czy w restauracji, w ogóle nie wiedziała, że jakikolwiek koncert w mieście się odbywa.
Koncert zagraliśmy świetny. Wszystko szło w punkt, stroiło, publiczność po sekundzie porzuciła swoje miejsca i szalała przy scenie. Nawet miejscowa technika od sali podjarała się tym widokiem; odsłuchowiec podskakiwał na swoim stanowisku pracy, robił zdjęcia, a musicie Państwo wiedzieć, że to nie taka łatwa sprawa rozruszać oszczędnego w emocjach Skandynawa czy Islandczyka.
Po występie zawinęliśmy się z gratami do hotelu. Pod nim czekali na nas Kult-turyści. Nie bardzo było wiadomo, czy mamy jakiś plan, więc w pokoju rozeszliśmy się po pokojach. Tam dojedliśmy skromną wieczerzę, wypiliśmy nasennie resztki i posnęliśmy.
Nazajutrz miałem taki plan, że będę spał. On zresztą też. Później pójdziemy na spacer, na zakupy i na otwarty basen, pomoczyć się na wieczór. Wylot był planowany dzień później. Okazało się jednak, że kierownictwo z organizatorami miało odmienne informacje i wylot jest jednak dziś. Plany nabrały przyspieszenia. Gdyśmy akurat wyszliśmy na dwór, poczęło padać, a wręcz lać jak z cebra. Na szczęście, jak szybko zaczęło, tak równie szybko się skończyło. Ale po chwili znowu zaczęło. Mżyć, siąpić, a to znowu wiać deszczem w oczy. Zimno też dawało się we znaki. Szliśmy jednak na z góry ustalone pozycje. Jeden z Jego znajomych był bowiem parę miesięcy wcześniej w Reykjaviku i polecił miłą restaurację, gdzie można dobrze zjeść, przy okazji patrząc na ocean, co było dla nas dodaną wartością. I rzeczywiście. Knajpa okazała się strzałem w dziesiątkę. Taka z tych z cyklu jesz ile chcesz, ale wyłącznie same ryby. Niedrogo. 8 dyszek, a pyszności takie, że myślałem, że nigdy stamtąd nie wyjdę i ułożę sobie życie z kucharzem. Ryby oczywiście tylko morskie, z nazw których nie wymienię, smażone, duszone, w sosie curry, z szopską sałatką, w pomarańczach. Rewelacja. Myślałem, że po chorwackiej rybnej przygodzie wakacyjnej, nic mi już bardziej nie wynagrodzi trudów podróży, ale na Islandii zmieniłem zdanie. Oprócz baraniny, ryby to kolejny powód, żeby się tam dostać i pokosztować tego, co ta ziemia i woda nosi i co w niej pływa.
Wróciliśmy do hotelu. Spakowaliśmy rzeczy. On pobiegł jeszcze na miasto, bo cały czas nie mógł się zdecydować, co kupić do domu. Ja poćwiczyłem w pokoju za pomocą rąk i przyrządów, tak, jak potrafiłem najlepiej. Wyszliśmy na bus, którym organizatorzy dowieźli nas na lotnisko. Wiało po drodze tak niemiłosiernie, że bałem się, że przewróci samochód. Do tego oczywiście wszechobecny deszcz. On tak zaabsorbował się drogą i zatęsknił za starym krajem, że z roztargnienia zostawił w busie z wypożyczalni…drugi telefon. Zablokował go jeszcze na lotnisku, ale auto i tak już pojechało do innego klienta i do dziś nie wiadomo, gdzie ajfon spoczywa i co się z nim dzieje. Parę dni później, gdyśmy się spotkali na koncercie Farben Lehre na Potockiej, miał inny, wypasiony sprzęt. Od dawna chciał go sobie sprawić, więc lepsza okazja nie mogła się trafić. Wojciech Wojda nie dowierzał, gdy nas zobaczył. Toć niedawno byliście jeszcze na Islandii? Eeee, szkoda gadać, kraj okrutny, język idiotyczny, trudno wytrzymać…
Świetne wspomnienia, świetny czas, świetny koncert, naprawdę wszystko zagrało – dla mnie cuuudo..
Jarek co do info o koncercie to hmmm… na własne „zdziwione” uszy słyszałem zapowiedzi w radio waszego występu, naprzemiennie w języku ichniejszym narodowym jak również w naszym ojczystym. Bodajże nadawała to stacja RAS2 , wywołując tym samym dużą radość w osobie mojej i moich towarzyszek:).
Siemanko, nic Pan Szanowny nie opisał o koncertach w Londynie i Dublinie?
toć pisałem wyżej, że jakiś imposybilizm mnie ogarnął i nie miałem sił…ale nadrobię z czasem