W Czerwionce-Leszczyny miałem zagrać drugi raz w życiu. Ale pierwszy raz miałem tam dojechać sam z Roztocza. Nie jest to znowu taka prosta sprawa. Nawet z Zielonej Góry, jak się okazuje, nie jest wcale szybciej i łatwiej.
On zdecydował się na wariant wygodny. Wyjechał z Zielonej dzień wcześniej, popołudniową porą do Katowic, aby na wieczór dotrzeć do hotelu, w którym mieliśmy mieć nocleg. Ja mogłem, jak w przypadku Polic, wyjechać dzień wcześniej do Warszawy, i pojechać busem z kapelą. Lub, na co się zdecydowałem, spędzić noc w podróży, i dotrzeć do Czerwionki z rana, przed próbą, która zarządzona była na 12 w południe.
Znalazłem optymalne połączenie. Z TL pekaes ruszał za piętnaście pierwsza w nocy. Położyłem się spać na 2 godziny po męczącym dniu i jeszcze bardziej wyniszczającym tygodniu, żeby chwilę przed dwunastą, resztką sił, zwlec się w środku nocy na autobus. Poczułem się jak na pierwszym roku studiów, kiedy przemierzałem śpiące miasteczka w drodze na dworzec. Wtedy też praktykowałem jeżdżenie nocnym autobusem. Walizka tłukła o trotuar i przepędzała z drogi koty. Puzon ciążył na ramieniu, i obijał mi się w futerale o udo. Doczłapałem się kwadrans przed odjazdem. Wyobrażałem sobie, że podjedzie przestronny autobus z szerokimi siedzeniami, a ja będę jedynym pasażerem, lub przynajmniej jednym z nielicznych. Rozłożę się jak król na fotelu, autobus będzie sobie jechał, a ja będę sobie spał.
Podjechał stary Jelcz, przemalowany w nowe barwy PKS-u z Hrubieszowa. Dobrze, że wcześniej nabyłem bilet, bo w środku był już prawie komplet. Z tyłu, na kole, znalazłem podwójne, wolne miejsce. Zabrałem ze sobą z domu małą poduszkę. Nie umiem się obchodzić z tymi dmuchanymi poduszkami na kark; kompletnie nie zdają u mnie egzaminu. Silnik rzęził i tłukł niejednostajnie. Rozłożyłem fotel maksymalnie do tylu. Począłem się wymoszczać w moim nowym barłogu. Choć może określenie madejowe łoże bardziej by oddawało faktyczny stan. Kiedy po kwadransie udało mi się ułożyć i zacząć drzemać, autobus zrobił pierwszy przystanek. Dosiedli kolejni pasażerowie. Na następnym dosiadł się i do mnie facet na wolne siedzenie; zwinąłem się w embrionalny kłębek i starałem się zasnąć. Autobus robił miliony przystanków. W mniejszych miejscowościach, w Rzeszowie i w Krakowie dłuższe, piętnastominutowe postoje. Kolesie z siedzeń za mną wyskakiwali co przystanek na papierosa i wracali, prześmierdnięciem dymem.
Od Krakowa, tj. od jakiejś 6.30, nie mogłem już zasnąć. Wyciągnąłem ajpada. Zacząłem pisać tekst. Autobus dotarł do Katowic za 5 ósma, tj. kwadrans przed czasem. Dzięki temu mogłem na luzaku dojść z dworca PKS na PKP. Kupić bilet do Czerwionki. Zajść do czystej, dworcowej toalety za pieniądze i na peronie spożyć śniadanie, czekając na osobówkę do Raciborza. Po 40 minutach jazdy wysiadłem na stacji W Czerwionce. Do hotelu było jakieś 800 metrów. Z walizą i puzonami droga zajęła mi ok. 10 minut. Znalazłem pokój. Jego pokój, który później, po przyjeździe grupy młodzieżowej, został już naszym pokojem, bez konieczności przeprowadzki. On próbował coś tam zagadywać, jakiż to z niego dobry kolega, że na mnie poczekał, ale kazałem mu iść jeszcze spać, po czym zrobiłem dokładnie to samo, bo sen w autobusie nie był snem nawet drugiej jakości, tylko co najmniej piątej. Przebudziłem się wpół do dwunastej. Postanowiliśmy, że przejdziemy spacerkiem do parku Furgoła, gdzie zlokalizowania była scena. Bus z resztą kapeli przyjechał prosto na próbę. Słońce było w zenicie, upał tężał z minuty na minutę.
Piotrek Morawiec wciąż przebywa w szpitalu. W tygodniu odwiedził go Kazik. Nie wiemy, jak długo jeszcze potrwa jego nieobecność. Ile by to nie było, Piotr doskonale wie, że ma w nas silne oparcie w tych trudnych dla niego chwilach.
Po próbie nastąpił zbiorowy obiad. Jak to na głębokim Górnym Śląsku, podano roladę z kluskami śląskimi i modrą kapustą. Bardzo dobre były zwłaszcza kluchy. Nie za twarde ani za gąbczaste. Wróciliśmy do hotelu. Wciąż czułem się zmęczony i niewyspany. Koncert startował o 22. Przed nami grał Jelonek a po nas, co rzadko się zdarza, ale tu akurat miało miejsce, Proletaryat,. Chłopaków z Pabianic spotkaliśmy jeszcze przed próbą, nic się nie zmienili. Usiadłem na chwilę do komputera, poczyniłem opłaty, wystawiłem faktury i odpadłem. Na 3 godziny. On też.
Kiedy wstaliśmy, postanowiliśmy zjeść coś przed występem. W hotelowej restauracji w najlepsze trwały przygotowania do sobotniego wesela. Sądząc po rozmachu i ilości stołów i krzeseł-dość wystawnego. Przy stoliku razem z nami kolacjonowały dwa Janki-Jan Zdun i pan Janusz G. Zamówiłem wątróbki drobiowe i surówkę. Podobnie jak Gruda. Obydwaj jesteśmy wielkimi wątróbki amatorami. Ta, którą dostaliśmy w Czerwionce, była wyjątkowo smaczna; w sosie na bazie musztardy i miodu.
Po wieczerzy postanowiliśmy pójść na krótką przebieżkę po mieście. Zaszliśmy do dużego sklepu, kupiłem sobie żurawinowe groszki. Wróciliśmy po kwadransie tą samą drogą.
Koncert zagraliśmy świetny. Doskonale gadały tego dnia dęciaki. Wszystko w punkt i w fajnym balansie. Tak sobie myślę, że przez lata wspólnie, w sekcji dętej, wypracowaliśmy swoje, unikatowe brzmienie; dużo bardziej oldskulowe niże te współczesne, sekcyjne zagrywki-bardzo homogeniczne i uładzone; to nasze jest z pogranicza chropowatości i śpiewności ludycznej, takiej, której nie nauczą w szkołach.
Po występie podpisaliśmy kilka płyt i szybko zapakowaliśmy się do busa. Gdy przyjechaliśmy na spoczynek, przed hotelem dogorywała impreza grupy Big Cyc i postronnych. Ja i On zamieniliśmy na dobranoc parę słów z Dżej Dżejem i poszliśmy spać. Znowu na krótko. O 6.47 miałem osobówkę do Kato a stamtąd pociąg do Warszawy. Musiałem, przy wolnej sobocie, zdążyć na czas do studia, żeby nagrać program na żywo. Później wybierałem się jeszcze na mecz z Rumunią. Kompletnie o tym zapomniałem, tzn. o meczu. Przypomniały mi o nim barwy wojenne kibiców, którzy wybrali, podobnie jak i ja, połączenie o 8.30. Pociąg był objęty obowiązkową rezerwacją miejsc. Swój bilet nabyłem parę dni wcześniej. Odnalazłem wagon i przedział. Podobnie jak inni pasażerowie. Już chcę zajmować pusty fotel, a tu klops, bo ja, jeszcze jeden pan oraz para Anglików z dzieckiem, mamy bilety na te same miejsca, czyli klasyczny, kolejowy overboarding. Poprosiłem panią konduktor o interwencję. Okazało się, że angielska para ma bilety uprzednio anulowane. Państwo nie bardzo mogli zrozumieć jak to się stało, zwłaszcza po polsku. Do dyskusji włączyło się dwóch-panów kibiców z przedziału, którzy poczęli wieszać psy na PKP, na to wszystko dzieciak się rozpłakał, my stoimy na korytarzu, klimatyzacja popsuta-armagedon. Trwało to jeszcze pół godziny. Ja i kolega wciąż stoimy, mimo że mamy ważne bilety i miejscówki. Ostatecznie Anglicy kupują nowe bilety, wyprowadzają się do innego wagonu, a my po ponad 35 minutach wreszcie możemy usiąść. Naturalnie panowie kibicowie cały czas żywo komentują zajście, czyniąc moją irytację jeszcze większą, gdyż chciałem się przespać przed audycją. Telewizyjną. Ta idzie nam z red. Mroczkiem śpiewająco. Na żywo to zupełnie inna jakość. Po programie wracam do domu, od tygodnia niewidzianego. Podlewam kwiatki, jem obiad i na godzinę znowu przykładami łeb do poduszki…
Na mecz jadę metrem. Tłum nieprzebrany kłębi się pod stadionem. Na szczęście rozładunek idzie sprawnie. Docieram na pełne niemal trybuny 10 minut przed pierwszym gwizdkiem. Oglądam, przeżywam, żywo komentuję, ale jakoś bardziej nie staje mi na sam fakt, że jestem naocznym świadkiem zawodów. W ogóle przestało mi się już dawno podobać to klaskanie na komendę, na komendę wstawanie do hymnu i robienie fali. Kiedyś to miało dla mnie swój urok, a dziś przypomina mi raczej nieudolne harcerskie zabawy dla dorosłych, w których ci wyglądają na maksa karykaturalnie. Jedna jest przewaga oglądania meczu na stadionie a nie w domu. Na stadionie bowiem, mogę sobie krzyczeć i wyrażać moje emocje nawet w sposób wulgarny, i nie stanowi to jakiegoś kłopotu; odnoszę wrażenie, że bywa wręcz pożądane. W domu nie ma już tak nieograniczonych możliwości.
Wynik, oczywiście był bardzo dobry, ale sam mecz-przeciętny. Po zakończeniu planowałem wrócić metrem, ale towarzystwo wykierowało ludzi z wszystkich wejść w stronę mostu Poniatowskiego. Powlokłem więc z tłumem przez most, per pedes, jak na pierwszomajowym pochodzie. Po drodze minąłem dwóch panów z przedziału. Tych od obrony angielskich pasażerów przed hydrą polskich kolei. Nadal gorączkowo o czymś dyskutowali po śląsku, z wyraźnym przejęciem. Zmęczony już byłem całym dniem, a tu na dodatek ostatni dzienny 122 spod stacji metra na placu Wilsona zwiał mi 5 minut wcześniej. Poszedłem pieszo do domu. Kolejny kwadrans. Zamknąłem za sobą drzwi chwilę po północy. Pokrzątałem się po mieszkaniu, napiłem się czegoś na sen…
A dziś, przy świętej niedzieli, jesteśmy w Inowrocławiu. Próba już za nami i czekamy na swoją kolej Na scenę. Zastanawiam się, czy pójść na termy teraz czy jutro z rana. Wywiesili w hotelu kartkę, że od rana nie będzie wody. Coś nie tak mają z rurami w tym mieście. Poprzednim razem, gdy tu byliśmy, też nie było. Nie było też kartki z informacją…
Doczłapałam się kwadrans przed odjazdem;) Tak mi się wychwyciło;) Ponadto dodam, że bardzo lubię czytać „po trasie”, zawsze czekam na kolejne zapiski pana Jarka.