Zeszłotygodniowa łykendowa wyprawa koncertowa była dla grupy młodzieżowej dość dramatyczna w skutkach. Jeden kolega wylądował z zapaleniem gardła i z antybiotykami a drugi…skończył w szpitalu. A zaczęło się niewinnie…
Zapowiadał się piękny słoneczny dzień, i w istocie, taki właśnie był. Ruchu miałem w domu od rana co nie miara. Joanna wychodziła na zajęcia ze studentami. Chwilę po niej spakowałem dziecięcy majdan i wywiozłem małą Alę do cioci Basi na Bemowo. Sam powróciłem do domu. Dopchnąłem kolanem walizkę, zamknąłem za sobą drzwi. Wyszedłem na zewnętrze poczekać na kolegów. Do Białegostoku jest przez Żoliborz po drodze. Bus zajechał po kwadransie. Ruszyliśmy na północ. Przejechaliśmy most Grota. Kłopoty zaczęły się na wysokości M1. Klasyczny o tej porze roku kor w Markach rozpoczynał się już tam. Przydała się moja znajomość okolicy. W końcu wycierałem się po Markach przez parę lat. Kierowałem kierowcę bocznymi uliczkami, jak umiałem najlepiej. Na niewiele się to niestety zdało. Całe miasteczko utknęło w korku. Po mniej więcej godzinie wyturlaliśmy się z Marek. Później czekały nas jeszcze podobne przygody pod Radzyminem i Wyszkowem, oraz kilka przewężek po trasie, przed Ostrowią Mazowiecką.
Białostocki koncert stanowił nie lada wyzwanie. Już kiedyś to przerabialiśmy, także doskonale wiedzieliśmy, na co się piszemy. Organizatorzy przewidzieli dla nas ostatnią możliwą godzinę rozpoczęcia reczitalu-tj.23.30. Koniec tym samy miał wypaść nie później niż o 2.20. Trzeba Państwu wiedzieć, że granie o takich porach żadnemu z nas nigdy nie było w smak. Po pierwsze dlatego, że o tej porze zwykle kończymy swoje występy a nie je zaczynamy, po drugie, że to już pora, kiedy organizm z zasady domaga się snu i ciężko się zmobilizować na dwugodzinny wysiłek, a po trzecie-dokładnie takie same procesy targają wówczas publicznością. Gdy ma się tę wiedzę i nałoży się dodatkowo na ten obraz kalkę z piwa i całodziennego hałasu, powstaje trudny do określenie misz-masz nas walczących z fizjonomią i przerzedzającej się z numeru na numer publiczności. Zwykle bywa tak, że organizatorzy mają świadomość, że lajnapy należy konstruować na zasadzie kanapki. Z góry i z dołu chlebek a w środku mięsko. W Białymstoku na tegorocznych juwenaliach kanapka była wyjątkowo treściwa, bo oprócz nas, w sobotę występował też Fisz i Emade oraz koledzy z Happysad. Także, chcąc nie chcąc, przez wysługę lat dostaliśmy z automatu koniec peletonu, choć po prawdzie nie wierzę że ani Fisz ani Happysad chcieliby się zamienić na miejsca.
Na próbę dotarliśmy odrobinę spóźnieni. Z powodu korków po drodze. Szybko się rozstawiliśmy, jeszcze szybciej zagraliśmy i chwilę po konsumowaliśmy przydziałowe obiady. Po próbie szybki przejazd do hotelu. Tam, żeby nie tracić czasu, postanowiłem od razu skorzystać z minisalki fitness. Był w niej telewizor, więc na bieżąco śledziłem mecze w grupie spadkowej Ekstraklasy i wyrzekałam na czym świat stoi wraz z ekspertami w studiu i całą piłkarską Polską, gdy Siemaszko wpakował bramkę na 1:1 ręką. Degradując do facto tym samym lubelski Górnik to drugiej ligi. Po powrocie na pokoje dokończyliśmy, ja i On, oglądać spadkowiczów, a gdy się skończyło i to, postanowiłem pójść na drobne zakupy. Tak się miło złożyło, że hotel przyklejony był do galerii handlowej, także daleko nie miałem. Gdy wróciłem, mile skonstatowałem, że telewizja rządowa nadaje na głównym kanale finał pucharu Niemiec-Dortmund kontra Frankfurt. Rozłożyłem się wygodnie w barłogu i napawałem się pięknem futbolu, od czasu do czasu podsypiając z emocji. Dochodziła 23. Znakiem tego należało czym prędzej pobrać narzędziówkę, ubrać drelich i udać się na zakład.
Wieczór ciepły i przyjemny. Podobnie jak cały dzień. Zupełnie inna jakość niż ta sprzed dwóch lat, gdy dokładnie w tym samy miejscu o podobnej porze temperatura sięgała paru stopni na plusie. Zaczęliśmy koncert. Źle mi się grało. Słabo się słyszałem. Niemal przez cały występ miałem wrażenie że nie stroją instrumenty, co wcale nie musiało być nieprawdą, bo o tej porze przy graniu plenerowym, nigdy nie jest idealnie. Publiczność nie dała nam zmarznąć. Żywa i szczera, jak to zawsze na wschodzie. Jednakowoż nawet najbardziej oddana publika po całodziennych harcach ok.1 w nocy wymięka. Mniej więcej o tej porze rozpoczął się powolny acz sukcesywny eksodus. Nie pomagało to nam w utrzymaniu się na fali i odpowiednim podtrzymywaniu interakcji, niemniej, rzecz zaczętą doprowadziliśmy do szczęśliwego końca paręnaście minut po 2 w nocy. Gdy wracaliśmy do hotelu, zaczynało dniać. Przy wejściu głównym spotkaliśmy rozbawionych w najlepsze przedstawicieli dwóch zaprzyjaźnionych formacji. Cześć od nas została z towarzystwem na dłużej, cześć pozostała, jak ja, poszła od razu spać. Dochodziła 3. Nie naspaliśmy się jednak za długo. O 6.30 zadekretowano śniadanie a o 7 wymarsz do busa i odwrót w kierunku Wielkopolski. Próba po 13, trzeba się spieszyć. Ledwo zwlekłem się z wyra. Półprzytomny poczłapałem do łazienki i włożyłem łeb pod kran a potem wlazłem pod prysznic, ale i to do końca mnie nie rozbudziło. Skubnąłem coś z zimnej płyty, ale po 3 godzinach snu jakoś nie miałem apetytu. Inni podobnie. Wory pod oczami za to miał każdy. Wleźliśmy do puszki chwilę po 7. Posnęliśmy od razu.
Jeszcze w Białymstoku, po koncercie, Glazo narzekał, że kiepsko się czuje. Z samego rana czuł się już bardzo źle. Miał dreszcze i gorączkę, na zewnątrz panowały tymczasem tropikalne upały. Odział się cały w to, co miał, i siedział w kurtce trzęsąc się z zimna. Aż żal się robiło, na sam widok tej nierównej walki. Sytuacja nie poprawiła się ani na chwilę po przyjeździe na miejsce i w trakcie koncertu. Słabiutki był jak osika. Może to właśnie dlatego tak nam się fajnie udał koncert; gdy jeden trybik się psuje, pozostałe pracują wydajniej, żeby cała maszyna mogła ujechać swoim tempem. Graliśmy w Kostrzynie po Poznaniem na klasycznym festynie miejskim. Stragany, wesołe miasteczko, pańska skórka. Dawno już nie było nas na takiej imprezie, ale my nie z tych, co wybrzydzają. Dawno też nie pamiętam tak fajnego, zwartego i równego koncertu plenerowego w naszym wykonaniu. Zaczęliśmy tego dnia o 20. Było jeszcze widno. Pogoda do grania wymarzona. Po upalnym dniu na wieczór trochę się schłodziło, co zrobiło nam tylko dobrze. No i chyba wszyscy, oprócz Glaza, trafiliśmy na swój dzień.
W poniedziałek z rana wracałem autem z kierownictwem. Chciałem być odpowiednio wcześniej w domu, bo o 16 byłem umówiony w ważnej sprawie u siebie na wydziale. Zdążyłem, niemniej po drodze trafiliśmy na godzinę w kolejn, autostradowy tym razem korek. Wypadek przed Pruszkowem. Karetka, helikopter. Na szczęście bez ofiar. Podawali na portalu informacyjnym. Korek zaczął ten wyjazd i korek go zakończył.
Dziś jedziemy do Polic. Już w piątek, gdyż organizatorzy przewidzieli próbę na 9 rano. Woleliśmy więc wyruszyć dzień wcześniej, niż poświęcić noc na podróż. Część pojechała z kierownictwem. W busie zostaliśmy ja z Grudą. W Poznaniu, na stacji, dosiadł się Tomek Goehs. Morwa z nami nie jedzie. W środę trafił do szpitala. Poleży w nim jeszcze pewnie kilka dni. Dzwoniliśmy dziś z panem Jankiem do niego. Gruda mówił, że głos miał już lepszy niż wczoraj, kiedy odwiedzał go na oddziale. Jakby weselszy. Jak to Morwa. Parę razy Piotrek zdążył już nam napędzić stracha, ale tym razem sprawy przybrały naprawdę niebezpieczny przebieg. Na szczęście ma go na oku Zacier. Lepiej nie mógł trafić.