W Niedzielę Wielkanocną umówiliśmy się ekipą, niemal całą, u Rolasa, na domówce. Knajpę, jedyną sensowną w mieście, nam zamknęli, wiec wróciliśmy do pierwocin. Zjawili się prawie wszyscy, których można się było spodziewać. Przyszliśmy z Joanną spacerkiem z domu. Było zimno jak w grudniu. Gdyby nie kalendarz, przysiągłbym, że to zupełnie inne święta.
Super się bawiłem. Przyniosłem butelkę Jamesona, którą w zasadzie prawie sam osuszyłem. Jeden nie pije, bo prowadzi. Drugi nie pije, bo się dobrze prowadzi, jeszcze inny się odchudza. Wstyd i obraza boska! Niemniej, ta długa, przymusowa rozłąka z kolegami spowodowała, że poczułem się jak za starych, dobrych czasów, kiedy nasze wspólne imprezy bywały naprawdę szaleńczo-straceńcze. Dziś to do mnie dopiero dociera. Takoż wydurniałem się, tańczyłem, śpiewałem pieśni kościelne, niby nic, ale dla mnie wszystko. Bo wszystko to robiłem z towarzyszeniem najbliższych mi osób, i już się doczekać nie mogę, żeby to powtórzyć.
Następnego dnia czułem się zadziwiająco dobrze. To chyba ten zbawienny wpływ przyjaźni, co to ją jeden filozof stawiał wyżej od miłości. Wróciliśmy na noc do Warszawy. Pobyłem w niej jeszcze dzień i w środę wylatywałem na Wyspy. Na pierwszy, historyczny anplakt na obczyźnie plus kilka dodatkowych atrakcji. Lecieliśmy z Modlina. Plan był taki, że na lotnisku nie przesadzamy z alkoholiznacją, bo to niezdrowo i w ogóle-niehigieniczne. Usiedliśmy wiec przy barze, ja i On. Wziąłem białe wino, bo naszła mnie taka przemożna ochota na coś ożywczego. Do tego jakieś oliwki, żeby było całkiem po europejsku. On pił swoje, na dwóch kostkach lodu. Nie minęło parę minut, a dosiedli się i inni koledzy. Yry, Mirek, technika, i tak przebiedowaliśmy te 40 minut oczekiwania, w dobrych humorach i jeszcze lepszym towarzystwie. W samolocie rozdzielili naszą dwójkę, dzięki czemu ominęły mnie dalsze pokusy. Lądowaliśmy na Luton. Tamże czekał już Dziki i ekipa. Później transport do hotelu przy Bayswater i akomodacja. Normalny człowiek poszedł by wtedy po rozum do głowy i udał się na spoczynek, bo w końcu następnego dnia czeka go reczital, ale kto by tam spał w Londynie, kiedy dookoła tyle atrakcji. Zaczęło się niewinnie. Jak to zwykle się zaczyna. Obiadokolacja u Libańczyków, w zasadzie złożona z podobnych dań, co ongiś. Tabouleh salad wciąż tak samo pyszna. Po jedzeniu wizyta w pubie na rogu. Tam coś do popicia. Nasennie i z rozsądku.
Gdyśmy mieli już wychodzić, zadzwonił Dr Yry z informacją, że on swoją osobą i kilku innych kolegów rezydują nieopodal, po drugiej stronie ulicy, w podobnym do naszego pubie, i że jest miejsce. No cóż, jak ktoś tak nas zaprasza, to jakże moglibyśmy odmówić. Na miejscu, w pubie Redan, rzeczywiście niezła zabawa. Poza tym szybko się okazało, że koleżeństwo barmaństwo, to nasi rodacy, odpowiednio z Zamojszczyzny i ze Śląska. A że nas znają, i poważają to, czym się zajmujemy, to od razu nawiązaliśmy nić porozumienia. A dalej to było tak…
Kolega i koleżanka barmani, kiedy już nas obczęstowali czym tam mieli na stanie, zaproponowali, że jak chwilę zaczekamy, to oni po swojej zmianie zamkną bar i zaprowadzą nas do…innego baru, do którego sami chodzą po robocie, na co ochoczo przystaliśmy. W międzyczasie cały czas spożywaliśmy, co odczułem po wejściu do konkurencji, gdy odebrało mi nogi. Z pomocą przyszedł mi nieoceniony dochtór Yry, który poprosił obsługę o dużo wody i coś na ząb, po czym wmusił we mnie toto, dzięki czemu odzyskałem siły. Oczywiście do końca nie odzyskałem świadomości, i gdy spostrzegłem gdzie jestem, zaniemówiłem: wystrój baru niczem z Tyrolu. Kelnerzy w bawarskich spodenkach, muzyka jak z partajtagu pod Monachium, i to wszystko w centrum Londynu. Niechybnie to muszą być faszyści, i to na dodatek węgierscy, bo jak się okazało, lokal prowadzą Węgrzy. Nie dałem sobie wytłumaczyć, że to fajne chłopaki, bredziłem coś o nazistach, aż w końcu dałem za wygraną, i żeby gdzieś wypuścić nagromadzoną złą energię…począłem się siłować na rękę z kolegą barmanem. Chłop był twardy, ale tak się jakoś zaparłem, że wygrałem. W trakcie drogi powrotnej nastąpiła tradycyjna wymiana koszulek i wylewne podżegania, którym nie było końca. Nie pamiętam, która był godzina. W każdym razie późno.
Na śniadanie się spóźniliśmy. W zasadzie to wogóle nie wstaliśmy. Wyjazd na koncert i na próbę przewidziany był bowiem na późne popołudnie. Zwlekliśmy się z wyra, a potem, noga za nogą, zaczęliśmy wchodzić na właściwe tory. Z dużym trudem. Kiedy w końcu wyleźliśmy na powierzchnię, uderzyła nas ciepłota otoczenia oraz ogólny harmider londyńskiej ulicy, przez co zlały nas zimne poty i szybko musieliśmy wejść gdzieś do środka, żeby nie umrzeć. Znaleźliśmy miły lokal u pań Hiszpanek, który oferował kanapki na ciepło i świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Pobraliśmy po zestawie. Pożywny posiłek dobrze nam zrobił, podobnie jak witaminy, w pierwszym od dawna, bezalkoholowym napoju, który przyjęliśmy. Postanowiliśmy przespacerować się w stronę Kensington Gardens, żeby posiedzieć trochę na trawie i powystawiać łby do słońca. Ledwie wyszliśmy z kanapkowni i zaszliśmy do sklepu po napoje i przegryzki, na rogu spotkaliśmy Yrego, który akuratnie wrócił z przebieżki po mieście. Obkupił się w gadżety i gotował się do występu. Też nie czuł się za dobrze, także pospołu podjęliśmy decyzję, żeby zakupić odrobinę Kapitana Mariusza (taka miejscowa wóda z trzciny cukrowej) i coca-coli, i podleczyć się odrobinę na trawniku.
Ależ nam się miło leżało i marnotrawiło czas, pociągając z flaszki na rozkurz. I leżelibyśmy tak pewnie do nocy, patrząc na papugi, co to latały po Hydeparku jak oszalałe, gdyby nie wewnętrzny ordnung, który kazał nam wstać i jechać na próbę. Koncert graliśmy w klubie, w którym dotąd nas nie było. Jeszcze przed występem, w starym kraju, londyński anplakt stał pod poważnym znakiem zapytania. Czwartek, znaczy mało koncertowy dzień, chwilę po świętach wielkanocnych, w czasie których bilety lotnicze są najdroższe, do tego mnogość polonijnej oferty. Gdy się połączy ze sobą te kropki, wyjdzie człowiekowi obraz niezbyt wielkiej sali, w klubie cokolwiek średnio nadającym się do anplaktów, nieopodal stacji Elephant&Castle. Ale Dziki, nasz angielski impresario, doskonale wie, że lepiej koncert, nawet małodochodowy, doprowadzić do końca, niźli odwoływać i zostawiać nienajlepsze wrażenie na przyszłość. Na szczęście i my tak do swojej roboty podchodzimy. Nikt specjalnie się nie obruszył, gdy kierownictwo zaproponowało nam rozłożenie naszej gaży za dwa kwietniowe, wyspiarskie występy na dogodne dla organizatorów raty. Zresztą, od kiedy Brexit zaglądnął ludziom w oczy i w portfele, angielskie eskapady traktujemy raczej jako okazję do dobrej zabawy i nadrobienia lingwistycznych braków. Przynajmniej ja i On.
No i jak to zwykle po udanym koncercie, zabawiłem się setnie i tego wieczora. Podobnież zresztą jak inni koledzy. Jednakowoż, ja chyba poleciałem najmocniej, o czym przekonałem się nazajutrz. Broń boże, nic strasznego nie zrobiłem, ot po prostu, rozbawiony byłem w najlepsze. Czekając na występ zdążyłem jeszcze napisać felieton a w trakcie koncertu, tuż przed występem Zaciera, wygłosić ze sceny quasipolityczną deklarację, przyjętą takoż gwizdami jak i brawami. Kilka dnia później, w sobotę, na Brixton, sporo osób gratulowało mi tego kroku, choć wiem, że następnym razem nie użyję do podobnych manifestacji nośnika w postaci kapeli. Wtedy jednak sprawa wymagała takiego podejścia. Co najważniejsze jednak, nie żałuję swojego postępowania, zarówno tego spod znaku wielkich idei, jak i dobrej zabawy. Co użyłem, to moje.
Nastał piątek. Kolejny występ Kult miał przewidziany na niedzielę w Southhampton. Myli się jednak ten, kto sądzi, że dwa dni upłynęły nam na nerwowym wyczekiwaniu i upijaniu się w smutku i rozterkach, tudzież oddawaniu się beztroskiej zabawie. Co to, to nie. Od dawna bowiem ja, Glazo i Zdunas mieliśmy na te dwa wolne dni inne plany. Mało tego, ja miałem, zwłaszcza na piątek, tych planów co najmniej kilka. Pierwszy, wspólny dla naszej sekcji dętej, dotyczył próby przed sobotnim występem z zaprzyjaźnioną formacją Gabinet Looster. Ongiś, po jednym z polskich anpalktów w zeszłym roku, nagraliśmy w studiu w Gdańsku, gdzie koledzy z Gabinetu rejestrowali swój debiutancki materiał, dęciaki do trzech numerów. Tak się fajnie ułożyło, że w czasie naszego pobytu udało się kolegom spiąć niezbędne szczegóły i zorganizować premierę płyty, a co za tym idzie-premierowy koncert-w naszą wolną sobotę. Żeby jednak móc zagrać koncert, pierwej musieliśmy odbyć wspólną próbę. Ta zaplanowana była na piątek, podobnie zresztą jak i koncert londyński grupy Booze and Glory, którą znam i lubię i na której występie w związku z wolnym dniem zamierzałem się pojawić. Próba z GL zaplanowana była na 19. Korki i dystans spowodowały, że dotarliśmy na miejsce ok.20. Dość powiedzieć, że umilaliśmy sobie ten dzień czekania peregrynacją po mieście, ja z Nim. Przed wyjazdem napatoczyli się jeszcze koledzy z techniki przed hotelem, także do auta Dzikiego wsiadłem już bardzo wesoły. Odrobinę przetrzeźwiałem po drodze, ale na próbie koledzy odbili na przywitanie flaszkę burbona. Przyjąłem kilka jednostek. Zagrałem próbę nie zgorzej. Jednakowoż pod koniec tejże, strasznie mnie już ten cały dzień czekania zmęczył, do tego stopnia, że wyglądałem ponoć bardzo nietwarzowo. W tym całym galimatiasie zapomniałem, że Booze and Glory zaczynają sztukę o 22. Tzn. nawet o tym pamiętałem, ale liczyłem, że do 22 się wyrobimy, i nawet jak się chwilę spóźnię, to i tak zdążę. Suma summarum, skończyliśmy próbę chwilę po 22. Wsiadłem do taryfy. Wiózł mnie Zdravko, chłopak z Sofii. Gadaliśmy całą drogę o piłce i kibicach. Kiedy zajechaliśmy na miejsce, pod klub na Oxford St. , minęła równo godzina od kiedy schowałem po próbie puzon do futerału. Myślę więc, trudno, załapię się na połowę, kto wie, może nawet na tą większą i lepszą. Zmierzam więc dziarsko do drzwi, a tu drogę zastępuje mi ochroniarz i rzecze, że to już koniec, że kapela skończyła jakieś 10 minut temu i że nie wpuści. Pobladłem. Z rozczarowania. Po czym pokraśniałem od wkurwu. Ja pierdolę, a tak się nastawiałem na ten występ. Stoję więc pod klubem jak zbity pies, na wpół pijany i na wpół trzeźwy, nawet nie bardzo wiem, co robić dalej, czym wrócić do hotelu, czy iść na piwo, czy szukać taksówki. Patrzę, perkusista wyszedł na zewnętrze i paly. Proszę go więc, żeby zawołał kolegę śpiewaka, to chociaż piątkę skleję, a przy okazji się wytłumaczę, do czego oczywiście finalnie dochodzi. Marek nie ma żalu, ja wciąż nie mogę sobie darować, że nie wyrobiłem się na czas. Następnego dnia, po jako takim otrzeźwieniu, zdaję sobie sprawę, że nie dałoby się jednak tych dwóch spraw połączyć. Tego dnia podejmuję również decyzję, że balet nie potrwa już ani chwili dłużej, i że trzeba się będzie przemęczyć, żeby nie ucierpiał na tym reczital kolegów z GL, w którym mam wziąć udział. Spełnia się tym samy jedno z moich muzycznych marzeń-zagrać na Brixton.
Klub w samym środku dzielni, o wdzięcznej nazwie The Jam. Żeby było jeszcze ciekawiej, zlokalizowany na przeciwko słynnej Brixton Academy, miejsca, w którym Ramonesi nagrywali swoją legendarną koncertówkę. Pogoda iście letnia. Pić się chce, nie powiem, ale świadomość ciążącej na mnie odpowiedzialności wygrywa z kacem. Poza tym, warto by zatrzeć złe wrażenie po wczorajszej próbie, po której koledzy z pewnością mieli sporo wątpliwości, co do mojego profesjonalizmu. Przegrywamy sobie we trzech wszystkie swoje partie. Idzie idealnie. Ładnie brzmi, do tego jakoś tak świeżo to wszystko się skleja. Kapela sympatyczna, otoczenie takoż. Próba wyśmienita. No po prostu bajkowy dzień, gdyby nie te miazmaty. Na próbie i przed koncertem towarzyszy nam spora reprezentacja macierzystej formacji. Na sam koncert przychodzi też…Tomek Lipiński, bawiący w tym czasie w Londku. A prócz niego i nas, cała rzesza polonusów; przyjaciół kapeli, fanów, angielskich drugich połów. Klub wypełnia się w całości. A my gramy fantastyczny koncert, ku uciesze kolegów i nas samych. Naprawdę, zdarzało mi grać gościnnie w wielu zespołach. Zawsze to były miłe chwile, ale te spędzone wówczas na Brixton z kolegami z GL na jednej scenie, były zupełnie wyjątkowe. Cały czas towarzyszy mi Aga, koleżanka z liceum, która mieszka na dzielni już od bardzo dawna i prowadzi w Londku polskojęzyczny portal. Przegadujemy pół dnia pod klubem, zaliczając wtopę w hinduskiej knajpie z wyłączną opcją take-a-way. Zamawiam curry i dostaję sam rosołek, bez ryżu, za to z mięskiem. Nawet się nie kłócę. Na Brixton? Nie warto. Po występie ładujemy się wspólnie z Glazem i Jankiem do taryfy. Wracamy do siebie. Wiezie nas Bogdan, fan piłki z Bukaresztu. Siedzę obok kierowcy. Całą drogą znów gadamy o futbolu i polityce. Dni wolne się kończą. Choć dla nas trzech, tak na dobrą sprawę nigdy się nie zaczęły.
Niedziela wita nas wspaniała pogodą. Ok. 11 opuszczamy Londyn i busem przemieszczamy się na południe, jakieś 2-3 h drogi, do Southhampton. Samo miasto-port niezwykle urokliwe. Zatoka, doki, nabrzeże z którego wypłynął Titanic, stadion Świętych, barw których bronił pan Artur B. No i pośród tego wszystkiego my. Aaaa, no i maraton .Pieprzony maraton, akurat tego dnia. Docieramy na miejsce ok.13. Pokoje oczywiście od 14. Wcześniej się nie uda, bo maraton, i pełne obłożenie. Siedzimy więc w hotelowym lobby. Czytamy, gramy na smartfonach. Wreszcie, punkt druga, spływają, minuta po minucie, klucze do kabin. Rozładowujemy majdan. Godzina drzemki, a po niej do klubu, na próbę. Tego dnia towarzyszą nam jako suport koledzy z Gabinetu Looster.
Koncert udaje się nam wyborny. Taki z zadziorem i pazurem, jakiego dawno nie pamiętam. Dość napisać, że miejscowy kolo od monitorów nie mógł usiedzieć w miejscu, co chwila rytmicznie podrygując. Ludzi więcej niż dużo. Duszno i głośno, ale na maksa energetycznie. Jak w zegarku szwajcarskim, działa sprzężenie zwrotne. Im my bardziej się nakręcamy, tym publika więcej oddaje. I odwrotnie. Nawet nie wiem kiedy, koncert przelatuje mi w 5 minut. Mimo że trwa, jak to zwykle, bez mała 3 godziny. Publiczność różnorodna. Raczej nie przypadkowa, ale bardzo mieszana. Czegóż zresztą chcieć od miasta, w którym, per capita, jest najwięcej Polaków względem Brytyjczyków w całej Anglii. Może właśnie to sprawia, że gdy schodzę ze sceny, jestem świadkiem ostrej burdy, i to w samym klubie. Na szczęście miejscowa ochrona szybko i skutecznie pacyfikuje krewkie towarzystwo. Odpryski zajścia słychać było jeszcze długo po na ulicy. Nikt tak jak Polacy na obczyźnie, nie potrafi się pobić między sobą o byle co. Podobne akcje widziałem wcześniej w Paryżu. Tyle że tam Polacy lali się z…czarnoskórą ochroną klubu. Głównie. Między sobą mniej.
Następnego dnia czekał nas powrót do ligowej szarzyzny. Balety się kończą i mus wracać. Na początek na lotnisko. Tym razem do Stanstead. Nie lubię Stanstead, bo jest przesadnie duże, i przez to, więcej czasu spędzić trzeba w kolejkach. Na dodatek do właściwego gejtu wiezie człowieka…pociąg. Żegnamy się po śniadaniu z ekipą Buch produkcji. Wsiadamy do busa, i, tym razem, w deszczu, jedziemy dokładnie tą samą drogą, którą wcześniej przyjechaliśmy. Na lotnisku kupuję kanapkę z gęsiną (świetna) wodę i czipsy o smaku octu z solą, moim zdaniem, najlepsze na świecie, o których moja żona powie, że nic gorszego w życiu nie jadła. Czuję się już dobrze. Na szczęście. Pod wieczór wyląduję w Modlinie. A następnego dnia pójdę do pracy. Z rana wydam małej Ali świnkę Peppę, co to ją nabyłem w domu handlowym w Londynie. Jak się ją naciśnie na brzuszek, świnka mówi w obcym języku jak się nazywa, chrumka i śmieję się głosem kreskówkowej świnki.
To był jeden z najbardziej pouczających wyjazdów. Jeden z najbardziej imprezowych wyjazdów. I jeden z muzycznie ciekawszych wyjazdów. Myślałem sobie, że jak tyle dni będziemy mieszkać niedaleko Hydeparku, to co dzień będę chodził tam biegać. Ani razu nie wstałem przez ten czas przed 10. No chyba że na sam koniec. Do Hydeparku chodziliśmy głównie poleżeć na trawie około południa, popatrzeć na platany i na ładnych ludzi. Sami wyglądając wciąż dość mocno jak przez okno. Ale nie zamieniłbym tego czasu na bardziej fit kosztem fun. Raz na jakiś czas można. Byle nie za często, bo wszystko co za często, powszednieje i przestaje cieszyć.
Było zacnie 🙂 Do zobaczenia wiadomo gdzie 🙂
Jarku nikt nigdy nie wątpił w twój profesjonalizm;))))