Właśnie dobiega końca moja najdłuższa majówka ever. Zaczęła się tydzień przed świętami Wielkiej Nocy, płynnie weń przechodząc. Kontynuowała swój pokręcony czas na szalonym wyjeździe na Wyspy, krótkotrwałym powrocie na łono normalsów, znajdując swój finał w kolejnych peregrynacjach deszczowego, zimnego, majowego łykendu-w Przybysławicach, dalej-prywatnie-na Mazurach, wieńcząc dzieło we Wrocławiu. Siedzę właśnie w pociągu. Zrobiłem pierwszy szlif codziennego przeglądu. Do Warszawy zostały mi 2 godziny drogi. To są te złote dwie godziny, w których nic nie muszę, a jedynie mogę i chcę. Tak jak z tym tekstem. Mogę i chcę go napisać, i postaram się nie uronić ani grama z tej przygody, a sporo tego było, oj sporo. Zacznę więc klasycznie: od końca, żeby była w tym bajdurzeniu jakaś prawidłowość. Przynajmniej historyczna.
Działo się to miesiąc temu. Owoż, po koncercie drugim szczecińskim, kiedym wrócił do domu kuszetką, nastał dla mnie i rodziny czas względnego spokoju bezkoncertowego. Byłaby to jednak tylko część prawdy, bo oprócz odpoczynku po przebytych reczitalach, należało w tym czasie naładować akumulatory na kolejnych 8 z rzędu, co od dawna stanowiło w gronie zespołu temat licznych dyskusji i niejednokrotnie, zmartwień. Czy kondycyjnie podołamy? Dzień w dzień po 3 godziny grania potrafi odcisnąć na człowieku piętno, takoż fizyczne jak i psychiczne. Była jednak ponad tym jedna złota zasada, bez której zastosowania, przynajmniej ja, miałbym kłopot z dowiezieniem całego siebie do mety przy tak wyczerpującym kilometrażu. Poszanować się. Nie nadużywać. Odespać senne braki, a przy małym dziecku na chacie o takie wcale łatwo. Umiarkować jedzenie i picie. Zminimalizować stresy i skupić się na pracy. To oczywiście teoria. Ale przy minimalnym wysiłku i dobrej woli do zrealizowania. I tego postanowiłem się trzymać.
Plan był taki, że do Katowic dojadę z domu rodzinnego w TL. Tam zabawię dzień dwa, przywiozę na Święta moje dziewczyny, a sam do nich dotrę tydzień później, w Wielki Czwartek, kiedy wrócimy z trasy, po ostatnim koncercie w Suwałkach. W Tomaszowie zostawię wóz, a sam na Śląsk przemieszczę się koleją. Tak też uczyniłem. Choć już sama droga do TL zwiastowała późniejsze, komunikacyjne kłopoty. Wyjechaliśmy z Warszawy na wieczór, gdyż wówczas mała Ala po pół godziny jazdy idzie w kimę i budzi się albo na postoju na stacji, kiedy silnik przestanie pracować, albo pod samym domem, u babci i dziadka na Grota-Roweckiego. Tuż przed obwodnicą Garwolina, jakieś 5 metrów przed maską, przespacerował sobie po ulicy…łoś. Po chwili zobaczyłem, że sypią się mi na szybę kawałki szkła i karoserii. Zapaliły się przede mną awaryjne światła, zwolniłem. Po przeciwległej stronie szosy stało auto. Bok miało zupełnie skasowany. Bez szyb. Łoś w nie wszedł i przeciągnął na lewą stronę, choć jechało prawą. Kierowca w szoku, wysiadł, począł oglądać uszkodzenia. Na szczęście jechał sam. Od razu pomyślałem, co by się stało, gdybym to ja był te 5 metrów wcześniej przed nim. Jechałem już dalej bardzo ostrożnie, zwłaszcza na drodze wiodącej przez las. Tych na Lubelszczyźnie nie brakuje.
Nazajutrz pozałatwiałem domowe sprawunki, pracowałem w pocie czoła na kompie, żeby następnego dnia, z rana wyjechać autem do Jarosławia. Tak tak, do Jarosławia. Stamtąd pociągiem do Krakowa, przesiadka na osobówkę do Kato i góra 14.50 jestem na Śląsku. Pociąg z Jarosławia ruszał chwilę po 9. Pojechałem więc moim wozem, wioząc ze sobą ojca, który później miał nim wrócić do TL, co oczywiście uczynił. Droga była koszmarna, zimno, i cały czas padało. Przy dworcu PKP, kiedym oddawał ojcu kwity, odruchowo spojrzałem na listek ubezpieczenia. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jestem z nim jakieś 2 tygodnie na bakier, i nie mówię tu o AC. Żeby nie denerwować taty, nic mu oczywiście nie powiedziałem, i wypuściłem w drogę powrotną z tym samym przeterminowanym OC i AC, z jakim wcześniej przejechałem 300 kilometrów. Nieświadomość nie boli wcale. Świadomość boli ze zdwojoną siłą. Aby naprawić swój błąd, jeszcze w przedziale pociągu do Krakowa, zadzwoniłem zrazu do pana Janusza, specjalisty od ubezpieczeń, u którego wykonuję wszystkie operacje na ruchomościach i nieruchomościach, żeby złożyć przed nim czynny żal, i jak najszybciej rzecz wyprostować. Okazało się, że strasznego wykroczenia nie popełniłem. Umowa od odpowiedzialności cywilnej z tym samym towarzystwem jest z automatu przedłużana, także wystarczyło jeno wnieść opłatę. Gorzej z AC. Tu automatu nie ma. Jakby mi ktoś podprowadził wóz w tym czasie, to chuj bym dostał a nie odszkodowanie. I to przez własne zapominalstwo. Skąd się ono wzięło, zapytacie. Nie, nie z roztargnienia ani nie z lekkomyślności, zwykle pamiętam o deadlineach. Przez ostatnie miesiące, tyle rzeczy jednak miałem na głowie, że podświadomie chyba w swoim serduszku przesunąłem termin polisy o miesiąc, chcąc mieć na łbie nieco mniej.
Podług rozkładu, w Krakowie miałem mieć 45 minut czasu wolnego przed przesiadką w osobówkę do Kato. PKP skutecznie wyleczyła mnie z nadmiaru wolnego czasu, redukując go do 5 minut. Ledwie zdążyłem wskoczyć do przedziału, drzwi automatyczne zatrzasnęły się z hukiem i pociąg ruszył. Bilet nabyłem u pani konduktor, tłumacząc uprzednio powody nienabycia w kasie. W necie też się nie dało. Bilety na pociągi kupuję tylko w necie. Pani okazała się być wyrozumiałą i nawet nie naliczyła opłaty manipulacyjnej. Pisałem więc zaległe teksty na iPadzie (to też wożę ze sobą), odpisywałem na korespondencję, a pociąg wlókł się niemożebnie, prawie 2 godziny. W międzyczasie dostałem od kolegi Waldka informację na temat podatku za zeszły rok. Jeszcze bardziej się zdołowałem, choć wymiar kary był podobny do tego zeszłorocznego, niemniej nadal budzi to we mnie złość i żal, kiedy muszę dokładać państwu do garnuszka, w które generalnie raczej nie wierzę. Ale nic to, pomyślałem. Tam, na katowickim dworcu zajaśnieje dla mnie słońce. Nic bardziej mylnego. W Katowicach też padało.
Umówiłem się z Nim na dworcu. Tak się przypadkowo złożyło, i zaręczam, był to nieplanowany przypadek, że nasze pociągi, podróżujące z dwóch przeciwległych krańców umiłowanej ojczyzny, spotykały się u celu niemal jednocześnie. 5 minut różnicy. I obydwa przyjechały na czas. Korzystając z wolnej chwili, gdyż to ja byłem tym pierwszym, zaszedłem do dworcowej księgarni i nabyłem dwie książki, z których jedną już przeczytałem a drugą mam zamiar dopiero zacząć.
Poczęło padać, gdy wysiadłem. Ogólnie, cała podróż upłynęła mi pod znakiem chińskiego filmu-czasem słońce, ale głównie deszcz. Spotkaliśmy się u wyjścia od strony ulicy Andrzeja. Przypomniały się stare, dobre czasy, kiedyśmy chadzali tamtędy nocną porą, odprowadzając dobre dusze na poranne pociągi po wizycie w Kultowej. Mieliśmy jeszcze grubo ponad godzinę do koncertu. Postanowiliśmy się przejść. Deszcz już prawie w ogóle nie padał.
Kapela zjechała na miejsce, kiedy my piliśmy drugą kawę. Miejsce, to samo co przed rokiem, nieopodal gmachu Sejmu Śląskiego, dość nieodgadnione i nieprzewidywalne. W zeszłym roku zagraliśmy w Kato chyba najlepszy, akustyczny koncert ever. I nie jest to bynajmniej jedynie moja opinia. Poprzeczka byłą więc zawieszona dość wysoko. Może dlatego, pomimo że wyszło całkiem przyzwoicie, było tylko przyzwoicie, bardzo dobrze, super, ale nie było jak rok temu, a to już dla nas trochę za mało. Warto odnotować, że pomimo wielu przeciwności, na swojej rodzinnej ziemi zagościł tego dnia na widowni Shreku, przyjaciel rodziny, dla którego ta wizyta była sama w sobie wielkim poświęceniem. Tak nam się jakoś fajnie po tej wizycie zrobiło, a i przy okazji po szrekowej wódzie na myszach, co to ją przyniósł, a sam spożywać nie mógł, że nim się obejrzałem, Rysiek dowiózł nas do hotelu. Umęczony byłem ponadto po całym dniu drogi, także padłem od razu po przybyciu na łoże, uprzednio się rozbierając, raczej z przyzwoitości niźli z moralnego przymusu. I tak spałem i spałem, mijały godziny a ja spałem i spał bym dalej, gdyby nie ta przyzwoitość, co to mi kazała wstać, włączyć komputer i zabrać się do pracy. Mimo że wyjazd był ok.11, sporą część pracy zabrałem ze sobą do busa. Jechaliśmy tego dnia do Kielc na jedyny w tej oktawie koncertowej, występ elektryczny, co już stanowiło niejakie utrudnienie. Człowiek bowiem do dobrego przywyka szybko; przestronne garderoby, klimatyzowane sale, sporo miejsca na scenie, co ważne: względnie cicho. W Kielcach było dokładnie odwrotnie. Najmniejsza chyba jak dotąd powierzchniowo sala w której przyszło mi z Kultem wystąpić. Ludzi oczywiście po dach. Pot zaczął kapać już przy wejściu. Żeby tego było mało, po próbie obtarłem sobie jeszcze łeb w garderobie, co to się mieściła w kazamatach knajpy. Nawet nie tyle obtarłem, co ordynarnie rozciąłem, ale że to twarda skóra, co to nie raz już bywała w opałach, to i nawet krwi nie było. Zdrapka jednak została do Świąt. Tak czy siak, mimo, wydawałoby się, wielu niedogodności, koncert poszedł bardzo po naszej myśli. Ludzie bawili się od początku do końca. Z każdym numerem bardziej. A nam taki pojedynczy, elektryczny strzał był chyba potrzebny, żeby choć na trochę odpocząć od stałego, przewidywalnego repertuaru z serii anplakt. I naprawdę-dobrze nam zrobił.
Nazajutrz, rześcy i wypoczęci, a przynajmniej ja, korzystając z luksusów oferowanych przez hotel, zajrzałem do gabinetu fitness, z którego już ongiś korzystałem, aby chwilę po, pokrzepiony śniadaniem, zajść do pokoju, i począć namawiać Go do wstania i posilenia się przed drogą. A droga zapowiadała się długa. Podróżowaliśmy tego dnia do Torunia. Wydawać by się mogło, że w sobotę, w Toruniu możemy wreszcie odrobinę zaszaleć. Nic bardziej mylnego. Ustaliliśmy już w drodze do Kielc, że z Torunia wrócimy do Warszawy na noc. Zwłaszcza że w niedzielę mieliśmy grać w Warszawie trzeci anplakt, do tego rejestrowany na urządzeniu mechanicznym w celu być może wydawniczym. Lepiej więc wtedy mieć cały dzień dla siebie u siebie, niźli dzielić go na podróż i być we własnym domu gościem.
Trasa toruńska upłynęła nam wyjątkowo sennie. Obejrzeliśmy drugi raz ten sam film-Dom latających sztyletów, bo nic lepszego nie było na pokładzie. Wpadliśmy do hotelu na chwilę. Podrzemaliśmy pół godziny na łóżkach. Zabraliśmy bagaże do busa i ruszyliśmy na próbę. W międzyczasie Ricardo zamówił dla nas pakiety śniadaniowe. Mi akurat przydał się idealnie. W chacie opróżniłem uprzednio lodówkę, zostawiając humus, mleko i pomidora.
Próbę zagraliśmy w punkt. Podobnie jak koncert. Ze znajomych twarzy dało się zauważyć Mańka. Swoje rodzinne miasto przyjechała odwiedzić też Ania, żona Kazika, co zostało podkreślone odpowiednią dedykacją do wiadomego utworu. Jordanki pokazały, że są jedną z najlepszych sal koncertowych w Polsce. Rok temu aż tak bardzo tego nie dostrzegłem. W tym usłyszałem i zobaczyłem toto w dwójnasób.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Ruszyliśmy do Warszawy chwilę po ostatnim bisie. On został z młodzieżą zielonogórską w Toruniu i dojechała nazajutrz koleją. Ja natomiast, po 3 godzinach, wylądowałem chwilę po pierwszej w swoim łóżeczku. Zrazu postanowiłem zasnąć, odkładając przykre obowiązki na rano, gdyż ok. 9 red. Mroczek miał podjechać po mnie swoim samochodem, a dalej, już wspólnie, mieliśmy się udać do stacji matki, nagrać program. Lekko byłem jeszcze niedobudzony i śpiący, ale im bliżej studia i kamer, tym bardziej się ożywiałem. Wyszło ostatecznie jak zwykle, czyli dobrze, a nawet bardzo. Jak śmieją się kamerzyści, znaczy że dobrze było.
Po wszystkim Mroku odwiózł mnie do domu. Miałem zamiar wrócić do wyra i odespać ile się da przed próbą w Stodole, która to mieliśmy zarządzoną na 17, ale sen nie chciał przyjść i ostatecznie porzuciłem ten zamiar na rzecz dodatkowej porcji kawy i paru energetyków przed. O zgrozo, świetnie się sprawdziły i nadal sprawdzają, a do tego, o zgrozo tym bardziej, cenię sobie ich smak. Nawet bez wódki.
Zebrałem się więc niespiesznie. Po drodze zaszedłem do sklepu po napoje. Metrem dojechałem na czas do klubu, w którym większość kolegów oddawała się posiłkowi, co też sam z siebie uczyniłem. Dało się wyczuć lekkie podniecenie, bo podczas koncertu numer trzy w Stodole, rejestrowaliśmy powtórnie materiał na krążek pamiątkowy z trasy. Powtórkę z nieudanego podejścia przy Warszawie dwa. I czuł Pan, że to trzecie było Bogu i słuchaczom miłe, i dał nam zagrać jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, koncert na tegorocznej trasie. Akuratnie wtedy weszliśmy na tzw. górkę, to jest, byliśmy w szczycie sezonu, w najbardziej optymalnej formie. Rzeczywiście, niczego bym w tym koncercie nie podmienił, no może poza paroma kiksami pod koniec, ale proszę mi wierzyć, po drugiej godzinie grania, do automatyzmu wkrada się powoli fizyczny ból, który nieco przytępia uwagę i narusza skupienie, a wtedy nietrudno się pomylić. Na szczęście zwykle słyszę to tylko ja, ewentualnie kolega obok. Państwo słuchacze raczej tego nigdy nie zarejestrują. Nie dlatego, że nie mają słuchu, tylko dlatego, że kiksiki są tak niewielki, że, en masse, zlewają się w całej harmonii i nie wpływają na wydźwięk numeru. Takoż przeminęła bardzo szybko trzecia Warszawa. Ucieszeni schodziliśmy po bisach do garderoby i w takich samych humorach ją opuszczaliśmy. Ja czmychnąłem szybko do metra. Wagonik podjechał w miarę prędko, na moje nieszczęście dotarł na plac Wilsona minutę po tym, jak odjechał mi przedostatni 122. Na kolejny nie chciało mi się już czekać. Było w miarę ciepło, nie padało. Postanowiłem pójść do domu per pedes. Zwykle zajmuje mi to jakieś 15 minut. Tym razem zajęło 20, bo po drodze wstąpiłem do nocnego na rogu Popiełuszki i Krasińskiego, gdzie nabyłem napój wyskokowy i małą kolę. Upiłem łyk po drodze a dwa kolejne, już z kolą, nasennie, w domu pustym. Resztę schowałem na gorsze czasy, Nie było tego za wiele, bo flaszka była z tych mniejszych.
W poniedziałek jechaliśmy do Lublina. Zawsze się cieszyłem na wyjazdy do Lublina, bo to oznaczało spotkanie z dawno niewidzianymi kolegami z ogólniaka i ekipy tomaszowskiej, którzy gęsto Lublin zasiedlili z racji bliskości rodzinnych domów. To się jednak parę lat temu zmieniło. Lublin jest naprawdę świetnym miastem. Do nauki, do studiowania, do imprezowania, ale gorzej się robi, kiedy chce człowiek znaleźć dobrze płatną pracę. Wtedy oferta nie jest już tak bogata, jak choćby oferta akademicka. Dość powiedzieć, że mój młodszy brat wybrał właśnie Lublin na studia. No ale, czego od życia chcieć, kiedy nawet rodzony brat olewa twój koncert w mieście, które darzysz wyjątkowym uczuciem. Tyle że brat ma dobre alibi, bo gra w azetesie i akuratnie w godzinie ciężkiej próby z drużyną UMC-eSu, Kult wymyślił sobie w mieście koncert. A drużyna i koledzy to ważna rzecz, łączy jak wojsko-na całe życie. Wejściówki na szczęście się nie zmarnowały. Wpadł Artur z Tomaszowa. Zygmunt, miejscowy impresario. Dla każdego starczyło, ech, nie to co kiedyś, gdy musiałem rezerwować po kolegach miejsca tygodnie na przód. Znajomi, którzy po studiach związali się z Lublinem, porzucili go na rzecz Warszawy czy, coraz częściej, Wrocławia. Mieszkania, tuż przy samym hotelu Victoria, w którym spaliśmy, kiedyś zamieszkałe przez kolegów, odwiedzane i okadzane czym się dało, dziś zajmuje ktoś inny. Naprzeciwko Victorii, w miejscu, gdzie stały kiedyś delikatesy alkoholowe Gloria, w których, pewnej nocy, za studenta, nasza koleżanka spotkała…Kazika, dziś działa filia dużego banku. Smutno mi się zrobiło, kiedy tak na to wszystko spojrzałem, kiedym wyszedł z hotelu po napój izotoniczny do sklepu, takoż czem prędzej wróciłem na swoje 9-te piętro hotelu, skąd patrzałem sobie na miasto z lotu ptaka. Graliśmy w tym roku w miejscu nowym. I dla nas i dla topografii miasta. Centrum Spotkania Kultur to rzecz pachnąca jeszcze świeżością. Ładnie pomyślany obiekt, wkomponowany w budynek filharmonii, tworzy swoisty kompleks kulturalny, ale w dobrym tych słów znaczeniu, w niczym nie przypominający peerelowskich molochów. Jest tak, jak lubię. Surowa, betonowa wylewka, szkło, a co najważniejsze, bardzo dobra akustyka w industrialnej nieco sali koncertowej. Wszystko zrobione z rozmachem i ze smakiem.
Pojechaliśmy tamże chwilę przed próbą na tradycyjny, trasowy obiad. Ten poszedł sprawnie, podobnie jak sama próba. Godzinę do rozpoczęcia przeczekaliśmy w garderobie, gadając w podgrupach. Ja, Yry, Kazik, Glazo i Zacier gadaliśmy jak to my, o filmach i serialach. W sukurs przychodził nam dzielnie Artek, miejscowy syn pułku, na którego zawsze można liczyć na Lubelszczyźnie i w okolicach.
Koncert, jak to na wznoszącej fali, dobry, nawet bardzo. Sala zrobiła swoje, podobnież jak wschodnia publiczność, która do człowieka zawsze z sercem na talerzu. Niektórzy byli na tyle nadpobudliwi, że jak już raz weszli na scenę, żeby pokazać Zacierowi jak się melorecytuje, zadomowili się nań na dłużej. A na koniec chóralne śpiewy, rzęsista kaskada braw i odwrót. Rysiek odpala wóz i wiezie nas na pokoje. Część kolegów, tych co to nie muszę nadrabiać braków we śnie z powodu posiadania małych dzieci na chacie, udaje się do zaprzyjaźnionego włoskiego restauratora i jego polskiej małżonki, żeby pośpiewać wspólnie trochę szlagierów italodisco i przejeść dobre rzeczy. A ja, smutny miś, patrzę po raz ostatni tego dnia na senny Lublin i idę spać. Znów w samotności.
Z rana wstaję, siadam do roboty, gdyż jest wtorek. Narzucam na siebie bluzę, bo o ile dwa dni temu i dzień temu było względnie ciepło, tak tego dnia rozpoczęła się pogodowa bryndza, pod znakiem której upłynęły święta, majówka i najlepsze tygodnie wiosny. Temperatura spadła z 10 stopni w dół. Wrzesień w rozkwicie, a Wielkanoc za 4 dni. Ok. 9 przyszedł Wojtek, mój brat. Zaprosiłem go na śniadanie. Zjedliśmy jajecznicę i sałatkę plus kawę i ciastko. Przegrali z UMCS-em, ale z nimi mało kto wygrywa, zważywszy na to, że to mistrzowie AZS-ów ogólnopolscy, no i w składzie mają kolesi z drugoligowego Startu Lublin, poprzyjmowanych na zaoczne studia z turystyki i socjologii. Zastanawiam się, jaki sens ma taka polityka. No ale w końcu, Lubański do końca kariery zawodniczej też pozostawał czynnym górnikiem na etacie. Pożegnaliśmy się po pół godziny. Wojciech poszedł na zajęcia a ja do pokoju, kończyć ablucje i spakować się w dalszą drogę.
Pamiętam, że rok wcześniej też podróżowaliśmy z Lublina do Białegostoku. Droga ślamazarzyła się podobnie jak tym razem. Trasa to bowiem urokliwa, ale bardzo czasochłonna. Pamiętam też, że zeszłoroczny Białystok to z kolei najgorszy koncert ever który z Kultem przyszło mi zagrać. Nawet nie podejrzewałem, że po takiej wtopie ktokolwiek jeszcze kiedyś zechce nas w Białymstoku oglądać, ale, jak to na wschodzie, naród pamiętliwy ale i wyrozumiały. Na olewanie i wielkopaństwo sobie nie pozwoli, ale na chwilę słabości po wódce, wiadomo, chłop jest chłop, i może się każdemu zdarzyć, choć nie powinno. Tak czy siak, bardzo ostrożnie podchodziliśmy wszyscy do tego występu, zważywszy, że wieści od organizatorów nie napawały optymizmem. Bilety sprzedawały się ponoć średnio. Ale gdy weszliśmy na salę, ta prawie w całości była wypełniona. Gdzieniegdzie przebijały puste fotele, ale filharmonia raczej pełna. Pod koniec występu wokalista zdobył się na chwilę szczerości, i przeprosił za zeszłoroczną niedyspozycję, co sala przyjęła z rozbawieniem i zrozumieniem. Musiało go to sporo kosztować, ale u nas na zakładzie przyznawanie się do własnych błędów nie jest czymś niespotykanym. Po występie zawinęliśmy się do hotelu na obrzeżach miasta. Tradycyjnie już, jak to w Białymstoku, późną kolacją podjął chętnych Mirek z małżonką, wieloletni przyjaciel grupy. Wybrało się nań nadspodziewanie dużo kolegów. Ja odpuściłem, gdyż dzień powszedni nie dał mi zapomnieć o swoich przykrych przypadłościach. Wynagrodziłem sobie braki kolacyjne na śniadaniu. Kiszka ziemniaczana, taka jak na Podlasiu, nie występuje nigdzie indziej na ziemi.
Zimno było z rana niemożliwie. Coś lekko powyżej zera, a my na domiar złego tego dnia do Suwałk. Dobrze, żeśmy jednak w końcu zmazali tę pijacką hańbę białostocką, bo ciążyła mi ona na wątrobie jak stary bigos, albo coś równie lekkostrawnego, co człowiek zjada, a nazajutrz żałuje.
Białystok-Suwałki, szybciutko, w ładnych okolicznościach przyrody, dolina Rospudy, obwodnica Augustowa, na pokładzie filmy z Janem H. i Zdzisławem M. umilały nam podróż. Padało całą drogę, później padało cały dzień i na powrocie z koncertu, jeszcze mocniej w nocy. Gdy dotarliśmy do hotelu, uradowało się moje serce, gdyż ten przyklejony był do jednej z sieciowych siłowni. Na dodatek goście hotelowi mogli z niej skorzystać bezpłatnie, z czego z rozkoszą skorzystałem. Zdrowo zmęczony wróciłem do pokoju żeby zmyć z siebie syf dnia, a zaraz po, odświeżony, móc udać się na posiłek do knajpy, piętro niżej. Ładny, przestronny lokal, jeszcze lepszy jadłospis. Pamiętam, że zamówiłem jagnięcinę. Do wyboru było jeszcze coś wegetariańskiego i sandacz. Czekaliśmy kwadrans, drugi, aż w końcu jak dostaliśmy zamówienia, to rzeczywiście, jedzenie było wyśmienite, ale po takim czasie oczekiwania, nikt się swoją porcją nie najadł. Na szczęście miałem małe miniżele dla sportowców w futerale, i w przypływie wilczego głodu zużyłem w trakcie reczitalu dwa ostatnie.
Graliśmy koncert w tym samym miejscu, co kilka lat wcześniej. Tu też były spore obawy co do frekwencji, bo, było nie było, Wielka Środa, przednówek świąt, ludzie mają co innego na głowie, niż muzyka, do tego za pieniądze, których jak zwykle w tym czasie zawsze za mało. Ale, podobnie jak w przypadku Białegostoku, obawy były na wyrost. Sala wypełniona prawie do ostatniego miejsca. Świetne przyjęcie i jeszcze lepszy występ. Chyba każdy z nas czuł, że to już koniec tego morderczego maratonu, i tuż przed metą warto by wykrzesać z siebie ostatek sił, żeby zawalczyć o jak najlepszy czas. Tak też zrobiliśmy.
Po koncercie zaszliśmy, ja i On, do hotelowej restauracji. Przejedliśmy coś niewielkiego i coś niewielkiego wypiliśmy na lepszy sen. Burza rozpętała się nad miastem, pioruny waliły jak oszalałe.
Nazajutrz czekała mnie długa droga. Chwilę po siódmej jechaliśmy z Tomaszem Goehsem jednym pociągiem, ja do Warszawy, a on dalej-do Poznania, gdyż pociąg był relacji Suwałki-Szczecin. Już na peronie okazało się, że wagon w którym mam miejscówkę jest uszkodzony, i konduktor każe zajmować miejsca gdzie bądź. Później ten ostatni zbierał od pasażerów bilety i poprawiał przydział miejsc ad hoc. Na szczęście, nie przeszkodziło to w planowym dotarciu składu na czas na Dworzec Centralny. Tam, jak to w Wielki Czwartek, Armagedon zupełny. Było chwilę po 11 kiedy wysiadłem. A dalej to już tradycyjnie, przechadzka podziemiami na 33, 20 minut tramwajem,3 minuty spaceru i jestem w domu. Dalej wypakowanie brudów do brudownika, podpinka laptopa do prądu, bo w pociągu oczywiście nie było, no i pakowanie się w dalszą drogę, na wschód. Spędziłem tego dnia w warszawskim mieszkaniu jakieś 4 godziny. Zamówiłem jedzenie przez telefon, bo nie chciało mi się robić. Dokończyłem pracę, chwilę podrzemałem. I dalej, z tą samą walizką, wyszedłem na przystanek, żeby znowu pojechać na centralny, a właściwie pod pałac, na Plac Defilad, wsiąść do dużego autobusu, otworzyć książkę, czekać aż kierowca ruszy, kiedy nagle do środka wchodzi…Agata, siostra Joanny, która akuratnie jedzie z Łodzi do domu rodzinnego, czyli dokładnie w to samo miejsce, co ja.
Pora była najgorsza z możliwych, chwilę po 17. Autobus wyjeżdżał z Warszawy przeszło godzinę. Nie odrobił tego na trasie. Zamiast przed 22 byliśmy w TL po 23. Gdyby nie mała whisky z kolą, co to ją kupiłem na stacji podczas postoju, źle by z nami było. Ziąb nie odpuszczał. Wyciągnęliśmy swoje walizki. Rozejrzałem się za taksówką Do domu Joanny Ostasz jest blisko, ale bardzo nam się nie chciało leźć. Żadnej nie znalazłem, także nie było wyjścia. Doczłapaliśmy się po kwadransie. Zaczęły się Święta…