Posen und Stettin x 2

Obawiałem się tych dwóch Szczecinów i Poznania. Nie z powodu kondycji, jeno tego, że i tu i tu mam spore grono znajomych, z którymi chciałbym się zobaczyć, a może nie starczyć nam nocy na dokończenie dawno zaczętych rozmów. No i faktycznie-część z tych obaw się sprawdziła.


Do Poznania ruszyliśmy z Łodzi w samo południe. Wcześniej zdążyłem poćwiczyć i w spokoju skonsumować. Czasu było aż nadto. Tego dnia było przeraźliwie zimno. Do tego zacinał marznący deszcz. Wspominaliśmy po drodze w busie, jak to parę lat temu, na trasie bezprądowej, przyjechaliśmy do Łodzi w podobnym terminie, odziani jedynie w koszulki.

Droga zleciała nam bardzo szybko, bo to w końcu niedaleko. Zdążyliśmy obejrzeć, który to już raz, Przeklętą dzielnicę Petera Dextera z fenomenalnym Seymourem Hoffmanem.

Ulokowano nas w Poznaniu wyjątkowo nie po drodze, w miejscu, w którym jeszcze nie nocowaliśmy, na Winogradach. Hotel niczego sobie, za to na uboczu, i co najważniejsze, z dala od punktu zbornego, tj. od Kultowej, w której po koncercie część z nas, zgodnie zresztą z tradycją, zamierzała zakotwiczyć.

Nie nabyliśmy się w hotelu za długo. Rozpakowaliśmy rzeczy i ruszyliśmy na próbę. Tamże przyjęliśmy wcześniejszy, obowiązkowy obiad. Po próbie starczyło nam-mi, Mirkowi i Yremu, czasu, żeby wyskoczyć na chwilę do koleżeństwa mecenasostwa, które akuratnie wówczas obiadowało i popijało w pobliskiej restauracji Dubliner w Zamku, na półgodzinną krotochwilę i Guinessa. A chwilę później, pokrzepieni Irlandią i dobrym słowem, rozpoczęliśmy nasz reczital.

Powiem Państwu szczerze-od kiedy pamiętam, nigdy specjalnie nie lubiłem tej sali mickiewiczowskiej w Poznaniu. Doceniam oczywiście jej doniosłość i miejsce, które zajmuje w historii Poznania i Polski, i to bez specjalnego lukru, ale gra się tam anplakty średnio. Niby nie źle, ale jednak jakoś tak dziwacznie, nie wie czemu. Może cień rzuca nań kiepskie wrażenie z pierwszej anpakltowej przygody w Poznaniu, kiedy zagraliśmy, i nikomu specjalnie ten koncert się nie spodobał, a mi dodatkowo zapadł w pamięć, jako jeden z mniej udanych ever. Może.

Starałem się jednak jak mogłem, wyzbyć swoich uprzedzeń co do miejsca. No i chyba się udało. Jeden z lepszych, poznańskich anplaktów nam się przytrafił, co pospołu docenili także koledzy w Kultowej, do której zaraz po, w strachu przed deszczem, udaliśmy się żwawo. Oprócz mnie i Jego przybył także Yry i Jan Zdun. Zacier zaoponował i rozważnie wybrał powrót do hotelu. Naturalnie, prócz nas, za stołami zebrała się brać kult-turystyczna z różnych miast z przewagą Poznania.

Był późny, niedzielny wieczór, gdyśmy tak gaworzyli i popijali, wydawało się z początku-mądrze i z głową. Jak to jednak bywa w takich sytuacjach w Kultowej, czasoprzestrzeń niekiedy umyka człowiekowi spod nóg.

Była ciemna, późna noc, kiedy taksówka zajechała pod hotel na Winogradach. Wysiadłem z niej ja i On. Mecenas Bongo z koleżanką K. oddali się na spoczynek. Za chwilę nadjechała i druga drynda z której wysiadł dr Yry. Co było dalej, niespecjalnie pamiętam. Wiem natomiast, że zgubiłem w hotelowym hallu odświeżacz do ust. Jakby mi tego było trzeba w ostatniej, trzeźwej minucie poznańskiego rajdu.

Przebudziłem się chwilę po 10. Czułem się dość średnio. A to wszystko przez te wynalazki, co to je na koniec zaordynowałem za barem na Wrocławskiej. Aaa, no i przez tę stację, tuż przed hotelem, co to mi była już do wszystkiego, tylko nie do szczęścia potrzebna. Przemyłem gębę, z lekka napuchniętą, ubrałem się i poczłapałem na zbiórkę do busa. W kalendarzu stał poniedziałkowy poranek. Bardzo ciężko było mi się zebrać do kupy, żeby rozpocząć pracę zdalną za pomocą laptopa, ale, koniec końców, jakoś się przemogłem. Do Szczecina rzecz wykonałem w całości.

Zanocowaliśmy w hotelu nieopodal dworca. Pierwszego dnia, w Szczecinie, plan ułożony był nie tyle pod nas, co pod muzyków-filharmoników z Filharmonii. Sala była wolna dopiero od późnego popołudnia, bo wcześniej orkiestra odbywała próbę. Podobnie następnego dnia, dlatego nasi technicy mieli pełne ręce roboty, żeby zaraz po występie uprzątnąć kultowy majdan i zrobić przestrzeń dla prawowitych gospodarzy miejsca w którym przyszło nam występować-bez dwóch zdań-najlepszej obecnie filharmonii w Polsce. W związku z tym, i z tym, że dotarliśmy do Szczecina grubo po 15, odpuściliśmy sobie rozpisany wcześniej obiad, w zamian za dodatkową godzinę snu w hotelu. Nieopacznie nie powiadomiliśmy o tym Kazimnierza, który tego dnia, niczem stachanowiec, najprzód z Poznania pojechał swoim wozem do Lubrzy, gdzie w studiu nagrał krótki fragment dla Pro Formy, a potem, przez nikogo nie niepokojony, pomknął do Szczecina. Trzymając się sztywno godzin wydawania posiłków i prób, przysłanych uprzednio sms-em przez kierownictwo, przyszedł na zbiórkę busa…a busa nie było i nie było i nie było. Wrócił więc głodny do siebie i długo nie wychodził.

Wybiła godzina koncertu. Kazik powrócił. Przyszli koledzy dawno nie widziani. Piguła, Ponton. Okazało się, ze organizatorzy popierdolili coś z miejscami dla zaproszonych gości i towarzystwo musiało na stojaka okupować balkon, ale dzielnie wytrzymało te 3 godziny bez ogonka, a potem nawet mówiło, że im się podobało, i chyba nie specjalnie ściemniało, bo i niby po co. My z kolei, zrobiliśmy co do nas należało. Solidnie i bez wtop. Zresztą, w Szczecinie zawsze mi się dobrze gra-czy to w Filharmonii, Słowianinie, na Zamku, w Kontrastach, z Kultem czy z Vespą.

Po występie zaszliśmy z koleżeństwem mieszanym na chwilę do knajpy polecanej przez Oziego, kolegę znanego i lubianego w naszych kręgach od dawna, na co dzień szczecińskiego muzyka i realizatora. Oczywiście sam Ozzy także się pojawił. Lokal na uboczu, mimo poniedziałkowej, późnej pory, wcale nieszczególnie wyludniony. Było chwilę po pierwszej, kiedy Ponton odwiózł mnie pod hotel. Zasnąłem, umęczony po ciężkim dniu, snem twardym i sprawiedliwym.

Przebudziłem się dość późno. Na śniadanie bym i tak nie zdążył. Postanowiłem więc popościć, zwłaszcza że dzień i dwa przed nie zważałem za bardzo na dietę. Zabrałem się do pracy. Pracowałem, pracowałem i pracowałem, aż w końcu wypracowałem wszystko, i zrobiło się chwilę po 14. On tymczasem z samego rana, jakoś tak po ósmej, czmychnął bez pożegnania nie wiadomo dokąd. Dopiero kiedy wlazłem na fejsa, dostrzegłem, że kiedy ja tu umieram z niepokoju i tęsknoty, ten zabawia się w najlepsze w…Świnoujściu. Faktycznie, lepszego miejsca nie mógł sobie wybrać, świnia, znaczy Świna tamtędy przepływa, to fakt. Nawet mi koli zero nie kupił, jak prosiłem w sms-ie, bo myślał, że wylezę z gawry, kiedy ja w pocie czoła zasuwałem na chleb i oliwki. Yry wpadł na chwilę przed 15, żeby dokonać terminowych płatności za pomocą internetu, i tyle z moich rozrywek w Szczecinie w dzień wagarowicza.

Tego dnia wyjechaliśmy w komplecie na posiłek. Bez spóźnień i dąsów. Jak przystało na portowe miasto, na drugie danie stołówka zaserwowała pierwszorzędną…śląską roladę. Próba poszła praktycznie z marszu. Szybko i w punkt. W ogóle tego dnia mieliśmy, ja, Yry, Zacier i Jan Zdun, dość mocną, czasową spinę, bo postanowiliśmy we czterech wracać do Warszawy kuszetką na noc. Kilkakroć korzystałem z tej opcji wracając do domu ze Szczecina. Pamiętałem jednak, że pociąg odchodził chwilę po 23. Starczało czasu na spokojny koncert i piwo w Kanie. Coś się jednak PKP pojebało i zmienili godzinę odjazdu na 22.21. Odpowiednio wcześniej poprosiliśmy Sławka, naszego kierowcę, żeby po ostatnim akordzie Sowietów, grzał już silnik, a w tym czasie nasza czwórka w trymiga łapie swoje palta i ucieka do busa. Walizki uprzednio umieściliśmy już na pace. Dogadałem się też z Glazem, że ten po moim wyjściu szybkim złoży mi puzon do futerału. Wbrew pozorom nie jest to takie proste i oczywiste. Pokazałem mu co i jak dzień wcześniej, a że Glazo to pojętny chłopak, dwa razy nie trzeba mu było powtarzać.

Zwykle tego nie robię. Tzn. nigdy tego nie robię, bo zdaję sobie sprawę z wioskowatości takiego zachowania, ale tego dnia sytuacja była na tyle napięta czasowo, że odruchowo spojrzałem pod koniec koncertu na zegarek. Tak niefortunnie to zrobiłem, że przyuważył mój afront Kazimnierz, co oczywiście dosadnie, na ucho mi skomentował. Moja wina, prawda. Złapał mnie na wykroku. Pobrałem naukę i wyciągnąłem wnioski. Dwa dni później kupiłem sobie nowy zegarek. Taki z podświetlaną tarczą, czerwony, żebym nie musiał wyślepiać oczków w cyferblat grając w ciemnościach.

Zdążyliśmy na pociąg rzutem na taśmę. Kazimnierz ulitował się nad nami, zminimalizował dygresje i konferansjerkę, dzięki czemu 10 po dziesiątej byliśmy na dworcu. Kiedy podjechaliśmy i wyjęliśmy bagaże, szczekaczki podały, że skład właśnie podjechał na peron. A potem to już tylko wędrówka ludów, do pierwszego przy lokomotywie wagonu sypialnego, i akomodacja na kojach. Każdy z nas trafił do innej kajuty. Ja chyba najlepiej utrafiłem, bo wylosowałem dolny rząd, i w trójce miałem tylko jednego współpasażera, piętro wyżej. Mimo komfortowych warunków, słabo spałem. To dziwne, zważywszy na to, że jak dotąd, wystarczyło że pociąg ruszył, a ja odpadałem momentalnie, niesiony stukotem szyn, jak dziecko w kołysce. Gorąco poza tem było jak w piekle. Przedział niby nowy, a przynajmniej świeżo po liftingu, a ogrzewanie napierdalało na pełen zycher, bez możliwości minimalnej choćby korekcji.

Slipingowy obudził mnie pół godziny przed Warszawą. Umyłem się pod kranem, jak w piosence. Spakowałem mandżół i wylazłem na korytarz. Był już nań Yry, za chwilę doszlusował dr Mirek. Jana spotkaliśmy na peronie, na Centralnym. Rozeszliśmy się w swoje strony. Yry i Jan na metro i kolejkę, ja na tramwaj 33, a Zacier do pracy.

Gdy dotarłem na Żoliborz, Ala właśnie kończyła śniadanie. Było chwilę po 7 rano. Zjadłem razem z nią i razem z nią na chwilę odpadłem,  na godzinną drzemkę, jak to ma w zwyczaju, między 8.30 a 9.30. Wstałem nawet wcześniej, bo na 10.45 miałem umówionego okulistę. Jak na złość na Bródnie, i jak na złość musiałem jechać autobusem, bo auto przezornie wstawiłem do wymiany opon, i dopiero dziś zamierzałem je odebrać, właśnie po wizycie u okulisty. Wiem, atropina robi z oczu masło, ale na szczęście działa stosunkowo krótko, a z Bródna na Wólkę Węglową jest kawałek, także wiedziałem, że zdążę odtajać.

Przyjechałem do poradni na czas. Usiadłem przed gabinetem. Umawiałem się na wizytę późną jesienią, pod koniec września albo na początku października. Pół roku czekałem. Z gabinetu wyszła pielęgniarka z kartami pacjentów. Wyczytała 5 nazwisk. Tylko Ważny był obecny…

 

Jedna odpowiedź do “Posen und Stettin x 2”

  1. Dzięki za Szczecin w przeddzień pierwszego dnia kalendarzowej wiosny 🙂
    PS I właśnie dlatego są takie kolejki do specjalistów, bo duża część ludzi olewa wizytę, nie powiadamia o nieobecności lub zdążą zemrzeć…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.