WaWa-Wro-Wawa-Ldz

Z tymi Warszawami to tak było. Na pierwsza Warszawę przyprowadziłem na próbę mała Alę. Bardzo się jej podobało. Była na scenie, słuchała jak gramy. Zasadniczo nie zrobiło to na niej jednak specjalnego wrażenia. Wcześniej bywała z mama na specjalnych koncertach symfonicznych dla dzieci na Elektoralnej. Tam z kolei nie mogła wyjść z podziwu dla…skrzypiec. Trochę z nas to z Joanną martwi, bo skrzypki przez pierwsze lata nauki to dla uszu rodziców koszmar. Na szczęście mamy jeszcze trochę czasu żeby się z tym pogodzić, i liczyć na to, że jednak zmieni zdanie. 

Wcześniej, od 9 do 10 w zeszła sobotę, zafundowałem sobie trening crossfitowy pod okiem profesjonalnego trenera. Od dawna już chciałem to zrobić, bo czuję, że po pierwsze to na maksa fajne, a po drugie, mam na co dzień mało czasu, a taki godzinny trening równomiernie rozwija wszystkie partie mięśni dużo lepiej niż godzinny trening siłowy. Poza tym można go wykonać w zasadzie w domu czy w hotelu z zastosowaniem sprzętu dostępnego od ręki; krzesło, stół, dużo samozaparcia i systematyczności.

Skonany byłem po tej godzinie. Już nie pamiętam, kiedy dałem sobie tak w kość. Na szczęście do koncertu zostało jeszcze sporo czasu, to i zdążyłem się zregenerować na czas. Byłem z Alą na godzinnym spacerze w parku Sady. Machaliśmy razem do wron i szukaliśmy piesków. Ala każdemu przechodniowi mówiła pa-pa. Super miły dzień. I ten super miły dzień miał tez swoje odbicie w super miłym finale. Taki byłem zbudowany swoją wewnętrzna siłą, że trochę za mocno wszedłem w ten koncert. Zbyt twardo na ustniku, za dużo powietrza tłoczyłem w trombon. No i w połowie występu, mimo ze dobrze czułem się kondycyjnie, zaczęło mi trochę doskwierać zmęczenie. Do tego doszedł jeszcze wilczy głód. Na tym crossficie spaliłem widocznie tyle kalorii, ze pomimo solidnego podkładu przed, poczęło mnie niemożebnie ssać w żołądku. Na szczęście miałem na taka okazję przygotowany miniżel w tubce do wyciśnięcia; taki dla sportowców-biegaczy albo rowerzystów. Przyswoiłem go czem prędzej, i odżyłem. Dograłem potem koncert w pełni władz. Po reczitalu szybko spakowałem instrument i swoje towarzystwo do auta. Pojechaliśmy do nas. Tam, w miłej przyjacielskiej atmosferze, przyjąłem kilka jednostek. Obawiałem się, że może przyjąłem jedna za dużo, zwłaszcza ze następnego dnia mieliśmy mieć koncert we Wrocławiu i wyjazd był przewidziany relatywnie wcześnie. Dla pewności, żeby nie było trudnego poranka, opiłem się wody przed snem. Wystarczyło. Mimo tego, strasznie się ślamazarzyłem przy rezerwuarze. Do tego stopnia, ze zamówiłem taksówkę. Na tramwaj nie starczyło mi czasu. Ani sił. Jednak.

W busie było znośnie i przyjemnie luźno. On zdecydował się tego dnia na kolej, bo jeszcze długo po koncercie w Stodole, były jeszcze jakieś niejasności co do składu podróżnych i podziału miejsc. Wietecha jechał pociągiem, Kazik swoim autem, bo następnego dnia podążał dalej, do Lubrzy, nagrywać wokale na Pro Formę. Powoził Rysiek. Dojechaliśmy sprawnie i bez większej obsuwy. W hotelu przywitałem się w pokoju z kolegą. Popatrzyliśmy tępo w telewizor przez godzinę, jak Kamil Stoch traci palmę pierwszeństwa w klasyfikacji generalnej, po czym ruszyliśmy na próbę.

Hala Ludowa, ZOO, raz dwa byliśmy na miejscu. Kiedy tak szedłem korytarzami, przypominałem sobie ostatnia powieść Marka Krajewskiego, zakotwiczoną właśnie w Hali Stulecia. Próbowałem sobie odtworzyć te ciągi piesze i rozrysować w pamięci geniusz Maxa Berga, ale nie mam takiej głowy jak pan pisarz.

W dzień koncertu wrocławskiego, urodziny obchodził kolega piosenkarz. Zaproponowałem w wąskim gronie, tuż przed wyjściem na scenę, żeby zamiast drugiego numeru który zapowie, zagrać mu…100 lat od C. Wiem, wiem, na maxa oryginalne. Koledzy szybko podchwycili temat. Gruda w tajemnicy i na ucho wszystkich na czas poinstruował. Zaskoczenie pełne, radości nie było końca. Tort co prawda nie wjechał, ale kwiaty i okolicznościowy drzeworyt a i owszem. A potem rozwiązał się woreczek z wiązanka przebojów. I wysypały się ostatnie zeń pioseneczki po prawie 3 godzinach. Umęczeni? Owszem, nawet bardziej niż owszem. Nie wiem czy to widać, bo mam nadzieję, że nie słychać, ale dla sekcji dętej koncerty bezprądowe są dużo bardziej obciążające niż te elektryczne. Pewnie już gdzieś już to pisałem. Po pierwsze, dmiemy w trąby cały czas, po drugie, tam gdzie braki w normalnym występie wypełniają fuzzami gitary, w tym anplaktowym zapełniały my swoim trąbieniem. Największy kryzys przychodzi do mnie na szczęście dopiero pod koniec, po występie Zaciera, kiedy zaczynamy Marię, co to ma syna. Jest to rzeźnicki numer w normalnej wersji, a w anplaktowej, gdzie gram oktawę niżej-wręcz katorżniczy. Do tego stopnia jest wymagający, że na pierwszej Warszawie Glazo o mało co się przezeń nie zhiperwentylował.

Po bisach dojedliśmy co zostało z obiadu; coś tam z zimnej płyty, serki, kabanosy, resztówki owoców. Zawinęliśmy się do busa. Było bardzo zimno i siąpił deszcz. Hotel mieliśmy parę minut od dworca. Parę minut piechotą.

Wstałem po 6.30. Zabrałem się do roboty. Popracowałem przy komputerze do 7.30, zszedłem na śniadanie. Przejadłem co nie bądź, raczej z rozsądku, nie byłem znowu jakoś bardzo głodny. Za to zmęczony i niewyspany. Mimo ze zaległem chwilę przed 24, nadal byłem żywym zombie. Pod powiekami miałem cały czas piach. Wyszedłem z bagażami na dworzec. Poranek był rześki i słoneczny, ludzie spieszyli się do pracy, ogólny wielkomiejski harmider. Droga na dworzec zajęła mi 8 minut. Ruszyłem odpowiednio wcześniej, żeby zasiąść w fotelu i dokończyć pracę. Jak na złość, pociąg podstawili 3 minuty przed odjazdem. Wymarzłem się dobry kwadrans na peronie. Poniedziałek to koszmarny dzień. Najwięcej niusów, wszyscy chcą czegoś na wczoraj, zaległe mejle i telefony. Cała drogę z Wrocławia do Warszawy rzetelnie przepracowałem. Dopiero przed Zachodnim schowałem narzędzie pracy i próbowałem się odrobinę zdrzemnąć, ale wystąpił już wśród pasażerów ogólny rajsefiber i na nic zdały się moje próby.

Wyczłapałem się z dworca na tramwaj. Zimno było jak diabli, a ja w dżinsowej kurteczce wiatrem podszytej. 33 podjechało po chwili. Patrzyłem w okno, jak mijały mi sekundy i minuty i nic nie przychodziło mi do głowy. Wpadłem w jakiś dziwny stupor z którego wyrwał mnie dzwonek komórki. Dostałem sms ze abonent jest już dostępny.

Na drugą Warszawę zapowiedział się mój kolega Kuba wraz z rodziną. Dzieciaki były podekscytowane już od czwartkowego popołudnia. Po drodze mały Maciek słuchał płyty i prawie uczył się na pamięć. Moje dziewczyny zostały w domu. Próbę miałem o 16. Wcześniej byłem w pracy, a jeszcze wcześniej na wydziale u pani dziekan, żeby odebrać dla żony jakieś kwity i zaświadczenia. Od dwóch dni jeździłem po mieście komunikacją. Auto zostawiłem w warsztacie żeby zmienić opony. W międzyczasie się okazało, ze 2 z 4 nadają się już na śmietnik, więc trzeba było zamówić nowe i cała sprawa przedłuży się do nie wiadomo kiedy. Dotarłem do klubu kwadrans przed. Prosto z pracy. Koledzy mieli metody i polecili, co warto tego dnia zjeść. Dorsz w sosie szpinakowym był bardzo smaczny. A dalej to jak zwykle-próba, ciach, i minęła. Potem nerwowe wyczekiwanie do koncertu. Ludzie poczęli się schodzić, z minuty na minutę robiło się coraz bardzie tłoczno i gwarnie. I mimo ze wszystko było OK i nic nie powinno nas tego dnia zaskoczyć, dało się wyczuć, ze coś wisi w powietrzu. Koncert tego dnia był rejestrowany na urządzeniu mechanicznym. Podświadomie każdy się lekko spiął i zaczął popełniać szkolne błędy. Nie jakieś wielgachne, ale jednak takie banalne, co najbardziej irytują. Oczywiście dla słuchacza było to raczej nie do wychwycenia lub przynajmniej nie pozostawiało wpływu na ogólny obraz koncertu. Ale dla nas, świadomość swoich własnych wtop była lekko kastrująca, dlatego po występie nikt z nas nie miał złudzeń, że stać nas na dużo więcej.

Wyszedłem ze Stodoły ok. 22.20. Na metro. Kupiłem bilet. Stanąłem na peronie. Zostało 7 minut do odjazdu. Wyszedłem spod ziemi, było za dwadzieścia jedenasta. Autobus miał być za 10 minut. Deszcz leje, zimno, ja dalej w tej kurtce narzuconej tylko na koszulkę-sam się proszę o kłopoty. Czekałem wiec karnie, przestępując z nogi na nogę. W domu byłem po 23. Akurat sąsiedzi z naprzeciwka urządzali imprezę. Muzyka mi nawet nie przeszkadzała, co innego sąsiadom z dołu. Nie wiem jednak dlaczego, towarzystwo co rusz wyłaziło do windy, jarać na patio. Nie wiem czemu nie mogli wychodzić na balkon. Te wszystkie laski w szpilkach tłuczące się po terakocie w środku nocy…

Wyjazd do Łodzi był przewidziany na wpół do drugiej. Niespiesznie zacząłem pakować klamoty na 3 dni poza domem. Dziewuchy poszły na spotkanie z muzyka na Elektoralną. Z musu zostałem sam. Kiedy wróciły, zostało mi jeszcze pół godziny do wyjścia. Ucałowałem dziatki i ruszyłem na tramwaj. 33. Jak zawsze. Droga do Łodzi zajęła nam niecałe 2 godziny. To leżałem, to drzemałem, to zerkałem na telewizor. Co nie co pisałem, coś czytałem.

Zakotwiczyliśmy w hotelu niedaleko Wytwórni. W samym klubie czekał na nas obowiązkowy obiad. Po nim obowiązkowa próba. Ta poszła szybko, nieco sennie, ale bez zbędnego marnotrawienia czasu. Na godzinę przed koncertem zabrałem się do pisania tego tekstu, ale to nie tak prosto połączyć niepołączalne, czyli dwie Warszawy i Łódź w jedno.

Łódź, czego by tu o niej nie mówić, po raz kolejny nas nie zawiodła. Zresztą, bardzo lubię w Wytwórni grać, czy to w wersji z prądem czy bez. Przyszedł komplet publiczności. Nie było to takie oczywiste, zwłaszcza ze jeden z łódzkich klubów piłkarskich inaugurował tego dnia rozgrywki na swoim nowym stadionie. Nawet spośród naszych przyjacielskich kręgów, kilkoro kolegów wybrało wierność barwom zamiast przewidywalnej, ligowej szarzyzny w naszym wydaniu.

No, i ten koncert łódzki, to można by ludziom pokazać! Bez najmniejszej spiny, rzekłbym, lekko frywolnie nawet-publiczność rozbrykała się, jak to w Łodzi, dość szybko, ale nie straciła wcale rezonu do samego końca, znaczy przez 2h 55 minut całości. A najbardziej dokazywały…dzieciaki. Zauważyłem to już w Warszawie. Mnóstwo ludzi przyprowadza na nasze koncerty swoje dzieci. Nie powinno to dziwić, bo na anplaktowym koncercie ciszej, ludzie zwykle siedzą, a przynajmniej przez większy czas, a frajda w sumie podobna. Jest też tak, że na anplakt przychodzą w dużej mierze ludzie cokolwiek przez los i czas już ukształtowani, tacy, których po prostu na to stać, bo bilety są raczej poza zasięgiem gimnazjalistów i studentów, choć teraz to już tak się pozmieniało, że nawet nie wiem. Tak czy siak przychodzą ci rodzice z pociechami, dzieciaki skaczą pod scena, tańczą, wydurniają się, a ja na to patrzę i widzę, ze to jest dobre. I ze takie znaki czasu to ja kupuje w ciemno. Ze ludzie dojrzali przychodzą z dziećmi swemi.

Z rana, w Łodzi, poszedłem dla lepszego początku dnia, na hotelową siłownię. Potem na śniadanie. I tu niespodzianka-na śniadaniu obecny sam pan Janusz, pierwszy raz od wielu lat. Nie bardzo wiedziałem co o tym myśleć, ale teraz wiem, że to może być początek czegoś ciekawego. Zwłaszcza w Poznaniu, w Kultowej…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.