Tegoroczną trasę pomarańczową zaczęliśmy na obczyźnie-w Norwegii. Od dwóch albo trzech lat norweskie plany chodziły za nami, ale albo byliśmy za słabi na Norwegów, albo korona za mocna, albo Polonia za biedna, albo wreszcie przyszła prawdziwa, mocna korona i zamiotła wszystkie pomniejsze. Ale w tym roku jednak się udało.
Miesiąc czekaliśmy na pierwszy koncert od ostatnich występów podwarszawskich w Brwinowie, no i doczekaliśmy się. Do tego w niezmienionym składzie i bez chorób zakaźnych. Niektórzy musieli nawet wykonać specjalne testy, żeby dostać się za granicę, bo albo nie zdążyli się w porę zaszczepić, albo nie wierzą w skuteczność szczepień jako takich. Jak się miało później okazać, większość pieniędzy na testy covidowe miała być tymi wyrzuconymi w błoto, ponieważ akurat wszystkich szczęśliwców bez paszportów na zarazę nie sprawdzano na norweskim lotnisku na żadną okoliczność, łącznie z dowodem osobistym. Zresztą, w Norwegii bardzo poluźniono ostatnimi czasy covidowe restrykcje. Maski trzeba nosić w zasadzie tylko w portach lotniczych i morskich. W sklepach, hotelach, restauracjach, miejscach użyteczności publicznej, maski nie są wymagane. Życie ludzi toczy się względnie normalnym rytmem, bez covidowych brewerii. W knajpach jedynie, rzadko gdzie chcą przyjmować gotówkę, tłumacząc to obostrzeniami względem koronawirusa. W niektórych barach barmani nie mieli nawet kas z żywym pieniądzem, tylko same terminale płatnicze. Na szczęście w barach nie przesiadywaliśmy za często, bo wizyty tamże bolały bardzo. Piwo (0,4 ml) jasne kosztowało coś ok. 45-50 zł, w zależności od lokalizacji. Tyle wystarczyło, żeby nas skutecznie wystraszyć.
Dolecieliśmy pod Oslo o czasie. Pod, bo lądowaliśmy sto kilkadziesiąt kilometrów od miasta. W samolocie dwie godziny lotu spędziłem na lekturze biografii Rakowskiego. Spod lotniska zabrał nas bus z polskimi kierowcami, ale za to na norweskich blachach. Jechaliśmy ponad 1,5 godziny, w zasadzie bez przerw. Zakwaterowano nas w jednym z większych budynków w mieście. Do tego wylądowaliśmy na 12 piętrze, co miało nas wkrótce, sporo kosztować. Po rozlokowaniu i wypakowaniu klamotów po półkach i szafkach, bo w końcu przyszło nam spędzić tam ponad trzy dni, postanowiliśmy wyjść wieczorową porą na miasto, żeby nie gnuśnieć w pokoju. Zabraliśmy ze sobą na nocną przechadzkę, ja i On, Konrada, bo też był chętny rozprostować kości i w takim gronie ruszyliśmy w nieznane.
Konrada, bo wykazywał oznaki głodu, zawlekliśmy do kebabowej budki, gdzie zjadł, tzn. niedojadł, miejscowej garmażerki. Nas akuratnie głód nie ścisnął, więc nie doświadczyliśmy dobroci norweskiej ziemi w wydaniu hallal, ale Konrad i jego miny mówili całymi sobą, że niewiele straciliśmy. Przed wylotem do Norwegii, mój sąsiad z piętra niżej, Tommy, Irlandczyk, który sporo jeździ po świecie, kazał mi w Oslo odwiedzić budynek opery, bo, jak twierdził, robi niesamowite wrażenie. I rzeczywiście-zrobił. Genialna, futurystyczna bryła, nagradzana na konkursach architektonicznych, to wielka konstrukcja zbudowana z włoskiego marmuru; wcina się mocnym klinem w fiord i idzie ostro ku górze; można nań wejść, a później się wdrapać-na sam szczyt i chodzić po stropie, kiedy pod nogami orkiestra stroi instrumenty, daje znak i zaraz zacznie.
Wieczorowym spacerem zwiedziliśmy, co było do zwiedzenia. Budynek opery to już pisałem, jak obowiązkowy punkt programu; wcześniej byliśmy na jednej z głównych ulic miasta; obok stało gotyckie gmaszysko katedry, nieopodal budynek parlamentu, pałac królewski i królewskie ogrody. Złaziliśmy tak ze 2 godziny. W drodze powrotnej, przy wejściu do metra, czarnoskóra młodzież oferowała nam na sprzedaż miękkie narkotyki, ale nie w głowie nam były jointy. Woleliśmy pójść na piwo. Najpierw zaszliśmy do pobliskiego pubu Radio. Na jedno. A że chciało nam się pić, to szybko je wychłeptaliśmy. Zbliżała się 23. Rzutem na taśmę wdarliśmy się do supermarketu po cle i słone paluszki na wieczór. Żeby dobrze zamknąć wieczór zaszliśmy jeszcze do drugiego baru na tej samej ulicy, żeby zyskać pespektywę. Młodzież słuchała tam głośnej, za to kiepskiej, muzyki i grała w jakąś dziwaczną grę, przypominającą bingo; nieznany nam, Słowianom, rodzaj planszówek, gdzie każdy miał swój marker i coś zaznaczał na specjalnych kartach. Za barem spotkaliśmy naszą rodaczkę, która sprzedała nam tym razem droższe piwo, za to gorsze i prawie takie samo małe. Wyszliśmy stamtąd szybko, bo bas dudnił niemiłosiernie i wyrywał trzewia. W zasadzie do dziś nie wiem, po co tam poszliśmy.
Nazajutrz, wstałem z samego rana, i poszedłem pobiegać, wzdłuż rzeki. Ku mojemu zaskoczeniu odkryłem, że obrany kierunek jest dużo ciekawszy, niż wczorajszy. Biegłem więc w górę rzeki; mijałem wodospady, woda cudownie meandrowała. Aż tu nagle spadł deszcz i musiałem chybcikiem wracać do hotelu. Po południu wybraliśmy się wraz z organizatorami, w podróż po okolicznych fiordach, statkiem wycieczkowym. Fiordy jadły nam z ręki, zwłaszcza że prawie w ogóle nie padało. Powróciliśmy po dwóch godzinach. Deszcz lał w najlepsze. Posiedziałem w hotelu, ogarnąłem się trochę, a wieczorem wyleźliśmy na spacer, ja i On, szlakiem przy rzece, który odkryłem z rana. Złaziliśmy tak wspólnie dwie godziny i usiedliśmy przy rzece na jedno, potem na drugie, potem grzecznie wróciliśmy do pokoju, wymęczeni, spać. O 1.30 zbudził nas alarm przeciwpożarowy. Początkowo sądziłem, że to którychś z naszych ancymonów odpalił fajkę i zaraz to wycie się skończy, a, proszę mi wierzyć, wyło toto strasznie, aż urywało łeb. Kiedy po minucie wycie nie ustawało założyłem na siebie co nie bądź i wychynąłem na korytarz, żeby zobaczyć, jak się mają sprawy. Okazało się, że alarmy włączyły się we wszystkich pokojach i na wszystkich piętrach; że wyje cały hotel. Zagadnąłem Irennneusza, żeby założył coś na siebie, bo czeka nas przymusowa przeprawa, 12 pięter w dół, schodami, gdyż część lokatorów jest już na dole i nie są to chyba żarty. Schodząc na parter, dołączały do naszej pielgrzymki coraz to nowe zastępy wiernych. Na wysokości czwartego piętra poczuliśmy lekki swąd palonych kabli, a na drugim piętrze natrafiliśmy na strażaków, którzy ubierali akuratnie maski tlenowe i szykowali się do akcji.
Wszystkich gości hotelowych wywalono na zewnętrze. Wokół hotelu stały na światłach wozy karetek, policji i straży pożarnej. Na szczęście nie było zimno, więc stało się i czekało w miarę znośnie. Po godzinie pozwolono nam wrócić do pokojów. Doczłapaliśmy się po długim marszu, na nasze dwunaste piętro i posnęliśmy natychmiast.
W dniu koncertu wyszedłem z rana na przebieżkę, potem wróciłem, zacząłem pisać teksty, znowu się zebrałem, wyszedłem na miasto. I tak mi upłynęło te kilka godzin do koncertu; trochę na niczym, a trochę na czymś półkonkretnym.
Występ w norweskim Oslo zorganizowano w klubie Vulkan. Był to pierwszy w tym miejscu koncert po półtorej roku przestoju związanego z covidową kwarantanną. I od razu klub zaliczył sold out. Od dawna nie pamiętałem tak długie kolejki do wejścia. Samo miejsce przyjemne, nie za duże, nie za małe, tak na 800 osób. A sami zebrani, nabuzowani i nakręceni-czuć było tę energie w powietrzu. Zresztą, nie tylko energię. Chwilę po pierwszym gwizdku, na sali rozchodził się już miły aromat sensimili, od czasu do czasu, wzmacniany kolejnym wyziewem.
Grało mi się tego dnia trochę pod górę, bo kondycja była dopiero budowana na nowy sezon, więc sił na 100 proc. wystarczyło mi do 20 numeru, a później musiałem rozważnie nimi dysponować, żeby dowieść do końca cały występ. Zwykle bowiem jest tak, że zaczynam grać od razu ile fabryka dała, a jak kończy się benzyna to jadę na luzie, albo na niższych obrotach, a że, jak jestem w ciągu treningowym w trakcie trasy, paliwo kończy się rzadko albo pod koniec, to nie mam z tym problemu. Żeby go jednak dostatecznie dużo naprodukować, trzeba wygrać swoje niezbędne pensum koncertowe, co w covidzie było niemożliwe, stąd i nierówna forma, nawet po wakacyjnym roztrenowaniu, które w poprzednich latach, w ogóle w tym nie przeszkadzało.
Po występie udaliśmy się na piechotę do hotelu. Doszli do nas reprezentanci męskiej części Kult-Turystów i tym sposobem, w bardzo szybkim tempie, pod hotelowymi drzwiami, gdyż wyproszono nas z własnym alkoholem ze środka, zniszczyliśmy kilka butelek mocnego trunku, w doborowym towarzystwie, choć powinienem napisać, że to raczej one zniszczyły nas, o czym przekonać się mieliśmy nad ranem, czyli za kilka godzin, bo o 10 odlatywaliśmy do Polski, na Okęcie.
W samolocie dowiedzieliśmy się z Morwą ile w liniach LOT kosztuje brak maski na pokładzie samolotu. A kosztuje 18 zł. Pani stewardesa poinformowała Piotrka, że bez maski może przebywać jedynie w trakcie konsumpcji, na co ten zaordynował malutką buteleczkę czegoś do picia i siedział tak z nią dwie godziny, do momentu wylądowania na „tej Ziemi”. U nas też nie sprawdzali paszportów na okoliczność zarazy.
W Norwegi tez sie to zmienia , reagowali wczesniej różnie z obostrzeniami, czesto rygorystycznie jak i w Polsce. W tym momencie Norwegia bedzie sie zamykac na przyjezdnych spowrotem. A wiec w dobrym okresie odbył sie ten koncert w Oslo. Do zobaczenie tym razem kolejny raz w kraju.
Można koronawirusa nie kochać, ale on nas będzie tak długo kochał, aż my go w końcu pokochamy….
Zwłaszcza w Polsce, gdzie zaszczepionych 52% – śmich na sali.