I znowu zaległości, ale nadrobimy i to. Miało być na bieżąco i po trasie, to i będzie. Dokładnie tydzień temu przemierzałem autem kierownictwa tę samą drogę, którą dziś pokonujemy busem. Dystans między Krakowem a Wrocławiem korkuje się jak chce i kiedy chce, dlatego właśnie spóźniamy się na obiad, a kto wie, może i na próbę.
Wyjechaliśmy o 10 rano. Jan Zdun dzielnie powozi, a mimo tego handicapu i braku nieplanowanych przerw na MOP-y i stacje, korki pod Krapkowicami i na bramkach przed Wrocławiem biją nas po łapach, i jesteśmy czasowo w plecy.
Kraków żegnałem dziś z lekką głową i ciężkim sercem, bo na koniec wakacji, Bozia dała względnie słoneczny dzień. Plan minimum wypełniłem co do minuty. Z racji poszanowania się po koncercie, wstałem po siódmej, spakowałem zawczasu mandżół i wyszedłem pobiegać. Wieczorem spojrzałem na mapę okolicy i wyszło mi z niej, że nieopodal, kilometr na północ od hotelu, są zielone tereny, na których można bez przeszkód uprawiać rekreację. Rzeczywiście, wszystko się zgadzało, do momentu gdy zielone tereny okazały się cmentarzem komunalnym na Prądniku. To akurat w ogóle mnie nie zmartwiło. Bardzo lubię cmentarze. Do biegania tez się całkiem nieźle nadają, przez większą część roku. Nieboszczykom raczej nie przeszkadzam, a oni nie wadzą mi, więc doskonale się ze sobą uzupełniamy. Po godzinie, półtorej wróciłem do żywych, wprost na śniadanie, ale i tam musiałem zahaczyć o pokój, bo pani nie chciała mnie wpuścić do jadalni bez maseczki. Oczywiście zaraz po wejściu mogłem ją zdjąć.
Do Krakowa z Warszawy też wiózł nas Jan. Czasami bywa tak, że gdy Ricardo ma obłożenie i brak mu rąk do pracy, podnajmuje jednego od nas, zwykle Janka albo Romeczka, którzy lubią i potrafić prowadzić duże samochody, żeby pełnili tego dnia dwie funkcje jednocześnie. Tak właśnie dzieje się i w ten łykend. Ruszyliśmy z miasta stołecznego o 10, bez spóźnień. Pogoda był słaba, biometr mocno niekorzystny. Mimo tego pracowałem w pocie czoła. Pisałem, liczyłem, korygowałem, adjustowałem, a jak to wszystko wykonałem, to poszedłem drzemać, bo i co tu było dalej robić.
Jan dowiózł nas do hotelu o czasie. Została nam godzina na rozprostowanie kości. Na szczęście nie było żadnych pokus aby wychodzić bez potrzeby na zewnątrz, bo prawie w ogóle nie padało. A dalej to już prosto. W deszczu i piątkowych korkach dotarliśmy na próbę i popas. Koncert organizował Janusz i Galicja u których zawsze wszystko się zgadza; i na scenie i na talerzu. Deszcz nie przestawał ani na moment, ale organizatorzy byli dobrej myśli. No i rzeczywiście-na sam reczital deszcz ustał.
Grało się nam wyśmienicie. Jeden z lepszych koncertów w letniej trasie postpandemicznej. Scena nie była zbyt wielka, a to nam zawsze pomaga, kiedy front kapeli jest w miarę ciasno. Wszystko szło jak z karabinu; nic się nie zacinało; szybkostrzelny kałasznikow. Publiczność, mam wrażenie, czuła tak jak my, bo szło się zarazić jej entuzjazmem, od pierwszej do ostatniej pieśni…
Po występie zawijka i żadnych zabaw w podgrupach. Nie było specjalnej siły ani ciśnienia. I dobrze się stało, bo dziś apetyty mamy jeszcze większe. I nie mam na myśli posiłku.