Wracam pociągiem z Bydgoszczy do Warszawy. Z rana przyjechałem do Bydgoszczy z Gdańska, żeby sobie kupić puzon. W Gdańsku też oglądałem piękny instrument, ale cenowo był poza moim zasięgiem. Być może dlatego, że w dużej części zrobiony był…ze srebra. Nie posrebrzany, tylko żywosrebrny w najwyższej próbie. Postanowiłem więc, że kupię zwykły mosiądz za połowę sumy srebrnego, co też dziś zrobiłem. W Bydgoszczy. Bo do Bydgoszczy się właśnie za tym jeździ. A i przy okazji, jak ktoś chce, może sobie w niedzielny poranek, po reczitalu pograć w skłosza z miejscowym radnym, przyprawiając go o kontuzję.
W skłosza i w kometkę. Lub raczej-w badmintona. Kometka jest dobra na działce albo na plaży. A w poważnym towarzystwie gra się w poważnego badmintona, ale po kolei…
Na miniony łykend mieliśmy w planach 3 bezprądzia i jeden elektryk. I to właśnie od koncertu elektrycznego rozpoczęliśmy. Raz na jakiś czas trafiają się nam do grania miejscowości in the middle of nowhere, prowincjonalne, małe miasteczka, jednakoż dobrze zarządzane przez miejscowych notabli, którzy potrafią pozyskać środki, żeby nam zapłacić, a przy okazji dorobili się przez lata w gminie/mieście niezłej infrastruktury w postaci ośrodka kultury z prawdziwego zdarzenia. Dokładnie tak sprawa się miała z Kępicami. Gmina miejsko-wiejska w powiecie słupskim, położona na pograniczu z Zachodniopomorskiem, 9 tysięcy mieszkańców, stacja benzynowa czynna do 22, parę sklepów, GOK na 200-300 osób, koło gospodyń i miejscowe specjały. Wyjechaliśmy do Kępic z Warszawy w zeszły piątek, parę minut po 9. Jechało się bardzo długo. Najpierw autostradą, a potem zjazd na Skórcz i Kościerzynę. W pewnym momencie myślałem, że pokażę kolegom, dokąd co roku wyjeżdżam na tydzień na wakacje, znaczy się do Wyrówna, ale na rozwidleniu przed Lipuszem, giepees skierował nas na Miastko i Bytów, a do Wyrówna trzeba jechać jeszcze parę kilometrów w stronę Chojnic. Nie zmienia to faktu, że zza Kościerzyny trzeba było jechać jeszcze dobrą godzinę do celu.
Spaliśmy w poniemieckim dworku w miejscowości Płocko, przerobionym na hotel. Dookoła parę chałup, sklep GS-u i pokaźny majątek sołtysa z silosami i maszynami rolniczymi. Naokoło lasy grądowe i iglaste-raj dla myśliwych, podobno dużo ich grasuje w okolicy, a i zwierzyny nie brak we kniei, co oczywiście nie zmienia mojego, krytycznego dość podejścia do myślistwa. Nie powiem, kiełbasa z dzika, albo szynka, którą nas uraczyli w Kępicach-prima sort, ale bez bólu mogę sobie ich brak na talerzu odpuścić. Zajechaliśmy planowo, godzinę przed wyjazdem na próbę. W busie było względnie luźno, bo część kolegów przejął kolega Wieteska na pokład swojego minivana. On i Gejs wyjechali pociągiem z Poznania. Tzn. On rozpoczął drogę już dużo wcześniej, w Zielonce. W Poznaniu wsiedli do jednego przedziału i wspólnie wysiedli w…Bydgoszczy, gdzie przesiedli się do samochodu kierownictwa. On na doczepkę, a Gejs dlatego, że kontuzjowany. Na początku lutego skakał z dziećmi na trampolinie w parku rozrywki. Tak się przy tym zapomniał, że się obalił na glebę, a noga została w trampolinowej kratownicy. Efekt-złamany mały palec prawej nogi, co w przypadku perkusisty może stanowić jako takie obciążenie zawodowe. W związku z kontuzją Tomasza zrezygnowaliśmy z prób w lutym. Przed reczitalem w Kępicach Tomasz osobiście konsultował repertuar, bo nie każdy utwór byłby dlań komfortowy do zagrania ze złamanym palcem u stopy, o ile można w jego sytuacji mówić o jakimkolwiek komforcie.
Na szczęście od wypadku na trampolinie minęło już trochę czasu. Największy ból odpuścił. Tomasz wciąż poruszał się kulejąc, nogę do grania usztywniając w specjalnym stabilizatorze. Nie wpłynęło to jednak na jego dyspozycję chyba wcale, bo Tomasz to jeden z największych profesjonalistów jakich znam, podchodzący bardzo poważnie do swoich obowiązków, w tym do codziennego ćwiczenia i doskonalenia warsztatu.
Zagraliśmy w Kępicach przyzwoicie. 3 godziny bez pięciu minut. Po miesięcznej przerwie, dało się odczuć niepewność w niektórych numerach, co dziwić nie powinno. Postanowiliśmy podówczas, że w ostatni dzień wakacji, 31 sierpnia, zbierzemy się w Warszawie na próbę przed wrześniowymi koncertami. Dobrze się składa, bo dzień wcześniej wracam z wakacji…z Grecji.
Na sali kępickiego ośrodka był komplet, choć bilety cholerycznie drogie-po 9 dych. Dlatego też przeważali starsi, tj. tacy po 30-ce i wyżej. Przed koncertem, w sali biblioteki publicznej, panie z koła gospodyń przygotowały dla nas obiad-przepyszne, domowe schabowe. Zjedliśmy ze smakiem. Po koncercie, gdy głód najbardziej ssie, dojedliśmy, co zostało, z zimnej płyty. Panie doniosły jeszcze nowe specjały, ale nie rozsiadaliśmy się na długo. Skonsumowaliśmy wieczerzę, parę okazjonalnych zdjęć i autografów, i do busa, a busem do łóżek. Poszliśmy spać grzecznie. Nawet jakbyśmy bardzo chcieli podokazywać, nie bardzo było za pomocą czego. W dworku restauracja już dawno nieczynna, a najbliższy sklep 17 kilometrów na południe, i to nie wiadomo, czy czasem nie do 22. Pytaliśmy strażaków, a ci wiedzą najlepiej.
Nazajutrz, z samego rana, postanowiłem pójść na siłownię, gdyż była. Zrobiłem sobie szybki, obwodowy trening, 50-minut maksymalnego zmęczenia. Wróciłem na pokoje, On kończył akurat ablucje. Zaczekał na mnie i wspólnie poszliśmy śniadaniować. O 11 ruszyliśmy do Bydgoszczy, na drugi w tym roku anplakt. Kilometrowo nie mieliśmy do przebycie Bóg wie jak wiele, ale drogi raczej z tych kiepskich na tej trasie, to i całość rozwlekła się na 3 godziny. Zajechaliśmy po 14 do hotelu Brda, tego samego, w windzie którego Kazik z kolegami zatrzasnął się po pierwszym plenerowym koncercie grupy na K. i spędził weń urocze 6h, czekając na konserwatora dźwigu. Obawiałem się trochę tej Bydgoszczy, bo po ostatnim, zeszłorocznym anplakcie tamże, bardzo źle skończyłem, wracając o 7 rano z obchodu po mieście. Pisałem więc wcześniej do kolegi radnego miejskiego, z którym m.in. wówczas dokazywałem, że ja to tym razem będę grzeczny miś, a poza tym i tak nie mamy dokąd pójść, bo po ostatnich ekscesach mam w Bydgoszczy wszystkie knajpy poobrażane. Kolega radny rezolutnie jednak zauważył, że od tamtego czasu przyznali koncesje trzem nowym lokalom, także głodem i pragnieniem nas nie wezmą. Głodem nie musieli, bo kontrakt anplaktowy przewiduje zbiorowe karmienie zespołu i techniki przed występem, oraz dojadanie resztek po. Co do picia, to niespecjalnie, ja i On, mieliśmy nań melodię, gdyż przed nami były jeszcze dwa bezprądowe Gdański, a nadużycie przed występami, powoduje tych występów koszmarny ból, w dwójnasób potęgowany hardością repertuaru i czasem realizacji. Przynajmniej dla mnie, muzyka dętego. Kolega radny i Radosława, jego kohabitantka, warci są jednak tego, żeby nagiąć swoje nienaginalne zasady, chociaż na godzinę. Tak tez zrobiliśmy. Zaprosiliśmy koleżeństwo do pokoju w Brdzie. Bardzo się miło rozmawiało, co nie bądź spożywało, ale bardzo umiarkowanie. Do tego stopnia, że umówiłem się z kolegą radnym na sportowy, niedzielny poranek-ja go miałem wtajemniczyć w arkana skłosza, a on mnie-w tajemnice badmintona. Zamówiłem taryfę na 8.30. Jechałem na Fordon. Po drodze zgarnąłem z przystanku kolegę. Klub otwierali punkt 9. Byliśmy kwadrans przed. Ładny dzień się robił, słoneczny i pogodny. Pograliśmy pół godziny w skłosza i drugie pół paletkami i lotką. Na odchodne, już w ostatnim secie, przy wyrównanym stanie, kolega radny musiał skreczować, bo niefortunnie stanął i było podejrzenie poważnej kontuzji. Na szczęście skończyło się na strachu i opasce uciskowej. Pozazdrościł biedaczysko Gejsowi. Dziś, po 2 dniach, kiedym go znów spotkał, śmigał po bydgoskim bruku niczem koziczka.
Po meczu powróciłem do hotelu. Dochodziła 11. Rzutem na taśmę załapałem się na śniadanie. Akuratnie spożywali także koledzy z pracy. Pośmialiśmy się, kiedy doktor Mirek opowiadał, jakie gry i zabawy odchodziły nocą, gdy porządni obywatele dawno już spali. Po 12 ruszyliśmy busem do Gdańska. A tu, już na początku, niemiła niespodzianka. Morwa blady jak ściana, rzecze, że prawa ręka pali go żywym ogniem i że nie widzi dziś siebie jako gitarzysty. Wystarczyło jednak parę telefonów do przyjaciela kapeli-doktora Karola z 3M, który na tyle przyspieszył ścieżkę rejestracyjną w szpitalu, że przyjęli Morawca jeszcze tego samego popołudnia i wykonali najpotrzebniejsze badania na cito. Diagnoza-zapalnie ścięgien. Grać nie powinien, ale to takie lekarskie bajanie. Przecież nie porzuci nas na placu boju. Wykupił więc leki, wziął większą dawkę znieczulaczy i nikt się nawet nie poznał, że coś mu dolega. Koncert wypadł dobrze. Wszystko bez specjalnych wysypek czy kiksów, a przynajmniej jakichś rażących.
Tak się tym udanym reczitalem podbudowaliśmy, że po występie spotkaliśmy się w kilkoro-ja, On, Yry, Zacier plus Marta-przyjaciółka trójmiejska grupy i Dobrawa, moja koleżanka z biura, co to jest rodem z Pruszcza i akuratnie była w domu rodzinnym, w knajpie nieopodal Filharmonii na kraftowe piwo. Po jakiejś godzinie dołączył jeszcze swoją osobą Kazik i Jan, i tak pogwarzyliśmy do północy. Rozstaliśmy się z Kazikiem i Jankiem i już w mniejszym gronie, postanowiliśmy poszukać jeszcze trochę szczęścia na Długim Targu. Tam, po 23, lokale dawno już nieczynne, i generalnie dość ponuro jak na Gdańsk. Ale ostał się nam na odchodne jeszcze Absynt przy Teatrze Wybrzeże. Posiedzieliśmy jeszcze godzinkę albo dwie. Następnego dnia dopadły mnie i Jego lekkie miazmaty. Nie powiem, nie miałem ich w planach, zwłaszcza że szykował mi się aktywny dzień. Ok.13.30, po skończonej pracy biurowej, tym razem wykonywanej zdalnie z hotelu, przyjechać miał po mnie Linton z trójmiejskiej formacji 3City Stompers, żeby mnie porwać na mini-sesję nagraniową. Zgodziłem się bowiem dograć puzon do dwóch numerów na powstający właśnie, dziewiczy album koleżeństwa z Trójmiasta. Ogarnąłem się do południa. Ledwie wyciągnąłem puzon żeby chwilę pograć przed nagraniem, zadzwonił Linton, że już czeka, także jeśli mogę, to on też może, więc generalnie możemy. Zapakowałem na powrót instrument do futerału i zlazłem na dół. Część koleżeństwa stała już pod drzwiami i szykowała się na coroczny o tej porze, wypad na zupę do baru Przystań w Sopocie. Klasyka. Nie powiem, odrobinę im zazdrościłem, choć z drugiej strony, spacerowanie w taką aurę jaka wówczas zapanowała nad miastem, było mi cokolwiek obrzydliwe. Siąpił deszcz przechodzący w deszcz ze śniegiem. Do tego przenikliwie zimno.
Studio nagraniowe mieściło się w Gdyni na Wielkim Kacku. Prowadził je przesympatyczny kolega, jak się później okazało, także puzonista, o wybitnie dżezowym wykształceniu i dżezowej naturze. W godzinę nagrałem swoje partie, drugie pół poświęcając na rozmowy o muzyce i sprzęcie z kolegą realizatorem. Dochodziła już jednak godziny próby, której należało sprostać. Ruszyliśmy z Lintonem w drogę powrotną. Akuratnie wzuliśmy się w korki, bo ludzie poczęli wracać z pracy. Dochodziła 16. Po drodze wstąpiliśmy do sklepu muzycznego, w którym byłem umówion na oglądanie puzonu. Tego srebrnego. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, tzn. o tym, że jest wykonany ze srebra. Rzeczywiście, grał fenomenalnie, ale powściągnąłem swój pierwotny instynkt zdobywcy i wziąłem to na rozum. Jakby puzony w Bydgoszczy nie sprostały, zawsze mogę sprzedać to i owo i przyjechać do Gdańska jeszcze raz.
Próba poszła sprawnie, bo cały sprzęt czekał na nas rozstawiony już od niedzieli. Sam koncert, mam wrażenie, muzycznie lepszy niż każdy poprzedni. Ludzi jakby mniej i jakby mniej żywiołowi niż w zeszłym roku. A może to po prostu my z roku na rok starsi i mniej w nas zadziorności. Po występie nigdzie już nie chodziłem. Koledzy poszli, na krótko co prawda, a ja świadomie odpuściłem. Wróciłem do pokoju. Kupiłem przez internet bilety na pociągi i pościągałem je na smartfona. Potem chciałem się pójść umyć, i gdy włączyłem włącznik światła w łazience, rozległ się głuchy trzask i prąd zanikł w całym pionie. Jednym ruchem ręki wywaliłem korki. Zadzwoniłem do recepcji. Pani już zdążyła poczynić kroki. Po kwadransie znowu było jasno. Nastawiłem budzik na 6 rano. Wstałem nie bez trudu. Dopakowałem walizkowe brudy. Zczytałem poranne niusy, pokrzątałem się między krzesłami i po porannej toalecie zszedłem ok.7.20 na śniadanie, żeby o 7.45 wsiąść w taksówkę i pojechać na dworzec Gdańsk Główny. Stamtąd o 8.18 do Bydgoszczy. Odebrał mnie kolega radny i zawiózł do sklepu. Miałem ponad 2 godziny i liczyłem, że zdążymy jeszcze wypić na spokojnie pożegnalną kawę. Tak się jednak zaangażowałem w testowanie instrumentów, że na raz trzeba było szybko finalizować transakcję i w pośpiechu wypisywać gwarancje, gdyż z dwóch godzin zrobiło się do odjazdu 20 minut. Mimo to zdążyłem. Miałem ze sobą walizkę, stary puzon, nowy puzon i torbę na laptop. Do przedziału pomógł mi je zanieść Pan Kuba, ale na Centralnym, w Warszawie, musiałem poradzić sobie sam. Przyjechałem do Warszawy planowo, za 20 czwarta. Zamówiłem taryfę. Miała podjechać za 10 minut. Pan był o czasie. Korki w mieście panowały już w najlepsze. Jechaliśmy przeszło 0,5h. Kiedy wtoczyłem się do domu, zaatakowały mnie dzieci-własne i pożyczone, które były akuratnie u nas pod nieobecność rodziców. Zostawiłem walizki i bez słowa zacząłem się bawić w niedźwiedzia, w bramkarza na bramce, w łapanego, i tak do wieczora. Pod koniec dnia nie miałem już siły nacieszyć się swoją nową zabawką, zwłaszcza że głupio tak dąć w puzon sąsiadom po 21. Zawziąłem się jeszcze, żeby po 22 obejrzeć ostatni odcinek z najnowszej serii „Homelandu”, ale baterii starczyło mi na 20 minut seansu. Dzień dobiegł końca i postawił kropkę, a ja wraz z nim. I tak nieźle się trzymałem…
Gratuluję nowego nabytku….
co by dobrze puzonił to wypadałoby go „ochrzcić” :d (chyba)
Ze strony Kępickiej publiczności nie dało się zauważyć niepewności, koncert mega zawodowy.
Jarku, ile taki srebrzak kosztuje?
Ps. Mam nadzieję że w końcu Peter Quinn dojdzie do siebie i zrobi porządek.
Wiesz o co chodzi.. 🙂
Dwie cyferki z przodu a potem trzy zera 🙂