Los był dla nas w tym roku łaskawy. Nie dość że dał nam zagrać w Warszawie trzy razy, to i do tego trzy razy z rzędu. Na trzy dni – od czwartku do soboty, zamieszkaliśmy w Stodole. W studenckim klubie Stodoła. W Stodole piliśmy, jedliśmy, dosypialiśmy braki. W Stodole zagraliśmy też jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, koncert trasowy. I to na koniec.
W zasadzie nie wiem, co mam Państwu napisać o koncertach stodolanych. Z mojej perspektywy są to i najłatwiejsze i najtrudniejsze koncerty zarazem. Najtrudniejsze, bo zwykle są wyprzedawane do ostatniego miejsca i pojawia się rzesza chętnych, żeby wejść, limity wejściówek nie są z gumy, a głupio odmówić, albo się wymówić brakiem wolnych przebiegów. Najłatwiejsze, bo niewymagające zaangażowania logistycznego. Wsiadam do auta. Jadę na próbę. Auto zostawiam na parkingu za klubem. Tyle mojego trudu, żeby wsiąść do samochodu. Po kwadransie jestem na miejscu. Wychodzę. Idę na posiłek, który jest serwowany na pół godziny przed próbą. Mniej więcej w tym samym czasie schodzą się pozostali koledzy z miasta. Ci spoza Warszawy, kwaterowani są zazwyczaj na czas stołecznych reczitali w hotelu Rejtan, niedaleko klubu.
Obiady Stodoła wydaje smaczne i pożywne. Zupa, drugie i zimna płyta. Po obiedzie, lekko przyciężcy, udajemy się na górę, na scenę. Tam gramy próby, które zwykle idą szybko i sprawnie, poza pierwszą, rozbiegową, na którą przeznaczamy więcej czasu niż na dwie pozostałe.
Po próbie następuje czas wolny, który każdy pożytkuje według własnego widzimisię. Ja na ten przykład poszedłem pierwszego i trzeciego dnia zakonserwować swoją tężyznę fizyczną na siłkę, 300 metrów od klubu, do budynku dawnego kina Moskwa. Spędzałem tam po godzince z okładem. Ok. 19 z hakiem lądowałem z powrotem w Stodole. Drugiego dnia nie poszedłem się siłować, a oddałem się lekturze oraz pisaniu zaległości blogowych. A o 19.45, każdego dnia, punktualnie, zaczynaliśmy koncert. No i po prawie 3 godzinach kończyliśmy. Zwykle trzech godzinach bez 5 minut. Pierwsza Warszawa bardzo dobra, druga bardzo dobra, a trzecia-rewelacyjna. Ostatnia, najbardziej wymęczona i wycieńczająca, ale muzycznie, najlepsza, co potwierdził sam Kajetan, nasz nadworny akustyk. Ten sam, którego zwykle odwożę po koncercie autem, bo mam po drodze. I nie inaczej było i w tym roku. Wracałem do domu. Parkowałem auto pod ziemią. Paliłem papierosa, wypijałem nasennie szklaneczkę z jedną kostką lodu. I tak przez trzy dni. Szło wytrzymać.
Chciałbym napisać, że każda Stodoła była inna i specyficzna, ale przez wzgląd na to, że graliśmy tam trzy dni z rzędu, wszystkie trzy koncerty zlewają mi się w jeden. I, czego by nie mówić o naszych występach, jeśli nie ma nań nieprzewidzianych okoliczności, od nas lub od nie od nas zależnych, to od dłuższego czasu, nie schodzimy poniżej pewnego poziomu. Po prostu nie wypada. Zwłaszcza na własnych śmieciach.
Jako uczestnik wszystkich trzech koncertów w Stodole potwierdzam, że ten sobotni był rewelacyjny. Do zobaczenia w katowickim Spodku Panie Jarku.
Pozdrawiam
Brawo, brawo, brawo.
Uwielbiam te felietony.