Niechaj pozdrowiona będzie robotnicza, czerwona Łódź, która, jak co roku, i tym razem nas nie zawiodła. Niechaj będzie pochwalone prasłowiańskie Opole, które przyjęło nas z powrotem po latach i dało nam schronienie oraz ciepły kąt. Pozdrowione niech będą Trójmiasto, Koszalin i Toruń, w którym spędziliśmy urocze dwa dni i zagraliśmy na deskach klimatyzowanej sali w klubie Od Nova. No i wreszcie, last but not least, błogosławion niech będzie polski Londyn, gdzie Polonia pokazała po raz kolejny, że nie da nam zginąć z głodu i szybko zejść ze sceny. Błogosławione niech będą te i przyszłe miasta. Traso trwaj!
Jedziemy właśnie w deszczu na wyjątkowy koncert. Będziemy dziś grać w Tarnowie. Nie weźmiemy za koncert pieniędzy. Cały dochód z biletów będzie przeznaczony na leczenie i rehabilitację Doroty Stogi, tarnowianki, lekarki, Kult-Turystki, która jakiś czas temu zachorowała na nowotwór. Samej Doroty na koncercie nie będzie. Miała być, ale choróbsko w ostatniej chwili o sobie przypomniało i Dorota w trybie pilnym musiała wyjechać do Hanoweru na kolejną operację. Zobaczy nasz występ w internecie. Na żywo obejrzy go przeszło 1,5 tysiąca ludzi. Tyle zmieści się do hali sportowej w której mamy grać. Biletów nie ma od tygodnia.
Całość operacji logistycznej koordynują Kult-Turyści. Pomagają przy zagospodarowaniu sali, sprzedają bilety, rezerwują hotele etc. Pomysł, żeby zorganizować koncert dl Doroty pojawił się w połowie roku, wczesnym latem. Na Woodstocku w zasadzie go przyklepaliśmy. Pozostało tylko ustalić datę występu. I tu pojawił się kłopot, bo większość dni mieliśmy już rozparcelowanych na trasowe występy. Padło na 4 listopada, dzień po koncercie w Łodzi. Niestety w poniedziałek. Baliśmy się, że w taki dzień, dość małokoncertowy, frekwencja nie rzuci nas na kolana. A tu, patrzcie Państwo, wszystko wyprzedane na pniu. Kult-Turyści zadziałali. Wieść o koncercie rozeszła się lotem błyskawicy po internecie. Akcją zainteresowały się ogólnopolskie media. W niedzielę, dzień po koncercie opolskim a przed łódzkim, duży reportaż o Dorocie, Kult-Turystach i tarnowskim koncercie wyemitował w porannym paśmie śniadaniowym TVN. Było łączenie z Kazikiem, który opowiadał o koncercie, Dorocie i naszych relacjach z Kult-Turystami, przyrównując ich przy okazji do…Al Kaidy. Nie mają centrali, ani dyrektoriatu, a i tak są doskonale zorganizowani. To, że są świetnie zorganizowani, udowodnili już nie raz, a tarnowski koncert jest perłą w koronie ich aktywności. Przede wszystkim jednak, cała akcja z koncertem to ich i nasz wkład w zdrowie dla Doroty Stogi. Tyle jesteśmy jej winni wszyscy i tyle przynajmniej możemy dla niej zrobić na ten moment. Plus dobrze jej życzyć, żeby szybko wróciła do zdrowia.
Wczoraj zagraliśmy fenomenalny koncert w Łodzi. Fe-no-me-nalny! Chyba najlepszy z dotychczasowych na trasie. Wytwórnia wypełniona po brzegi, całkowicie wyprzedana. Łódź nigdy nas nie zawodziła, ale w tym roku obłaskawiła nas nad wyraz hojnie. Nawe nie przeszkodziła w tym niedziela, która zwykle ludzi od sal koncertowych bardziej odstrasza niż przyciąga. Bo w poniedziałek trzeba wcześnie wstać. Iść do roboty. Zawieźć dzieci do szkół i przedszkoli, albo samemu iść do szkoły. Tym samym nici z afterów, tylko szybko do domu, spać i czekać kolejnego łykendu. Ale nie tym razem. Pan tego dnia nad nami czuwał i dopuścił; my daliśmy z siebie wszystko, jak co koncert, a publiczność łódzka-oddała z nawiązką. Po występie udaliśmy się na pokoje. Było w organizmach jeszcze trochę siły, ale zwyciężył zdrowy rozsądek i nie dyskontowaliśmy sukcesu zbyt długo. Nazajutrz czekał nas Tarnów i jeszcze dłuższa doń droga. Spędziliśmy, ja, On i kolega redaktor Piotrowic-łódzki znajomy, uroczą godzinę we własnym towarzystwie w pokoju przy, dosłownie, jednym piwie i inteligentnych rozmowach o życiu. Wspominaliśmy też koncert opolski. Dobry, poprawny, kameralny jak na nasze standardy. Najmniejszy chyba z dotychczasowych względem miejsca i frekwencji, za to ulokowany w amfiteatrze Festiwalu Polskiej Piosenki. Tam też zdarzało nam się grywać. Razu pewnego na deskach opolskiego amfiteatru graliśmy anplakt, o czym część kolegów zupełnie nie pamiętała, ale od czego mają mnie.
Droga do Tarnowa upłynęła nam pod znakiem deszczu i filmów, których obejrzeliśmy dwa. I to od deski do deski. Pierwszy, tajski, o facecie, który utknął na basenie z dziewczyną i krokodylem, a drugi, o skomplikowanych relacjach wiolonczelistek i ich wybujałych ambicjach. Obydwa wybrał i opatrzył komentarzem Morwa, busowy kinooperator. Na miejsce dotarliśmy na obiad. Starczyło jeszcze czasu, żeby chwilę poleżeć w łóżku i odpocząć przed wiekopomną chwilą, ale o niej napiszę w osobnym wejściu, bo nie godzi się wrzucać jej po trasie wraz z resztą tekstów, żeby zagubiła się w gąszczu wspominek.
Londyn
Na lotnisko pojechałem rowerem. Tak, tak, rowerem. Lecieliśmy do Londynu z Okęcia. Mieliśmy zabawić w Anglii dwa dni, takoż spakowałem się w podręczny plecak, żeby nie taszczyć walizki. Puzon ostał się u Glaza, jeszcze z irlandzkiej eskapady. Pod domem wypożyczyłem miejski rower, którym po niespełna 45 minutach dotarłem prawie do samiuśkiego celu. Prawie, ponieważ ostatnia stacja Veturillo ulokowana jest trzy przystanki autobusowe od portu lotniczego. Swoją drogą nie wiem, czemu nie można rowerem miejskim dojechać pod terminal, tylko maks kilometr od. Parę lat temu przyjechałem na Okęcie rowerem prywatnym pożegnać pasażerów do hali odlotów i nikt mnie nie przegonił. Da się.
Dolecieliśmy do Anglii o czasie, ale nie bez przygód. Na lotnisku w Luton okazało się, że Jankowi Zdunkowi zaginęła walizka. Pech. Czekaliśmy jakiś czas. Niestety, utknęła na amen, nie wiadomo gdzie. Tuż przed samy Londynem, po ok. godzinie jazdy busem, Jan dostał telefon, że walizka się odnalazła. Niestety, lowcosty nie dostarczają pasażerom zagubionych walizek pod wskazany adres. Ta opcja zarezerwowana jest wyłącznie dla klientów biznesowych i przewoźników z kasą i historią. Po walizkę zagubioną przez tanie linie trzeba się pofatygować z powrotem na lotnisko samemu. No i Jan pojechał. Najął za swoje prywatny transport i obrócił jeszcze raz-godzinę w tę i godzinę nazat.
Gdy Janek jechał po zgubę, ja i On, poszliśmy na rekonesans. Okazał o się, że po roku, kiedy byliśmy w okolicach Bayswater ostatni raz, sporo się tu zmieniło. Z czterech pubów, oddalonych od siebie o 100 metrów każdy, ostały się dwa. Te dwa właśnie odwiedziliśmy. Wielkie centrum handlowe, które sąsiadowało z naszym hotelem, a w którym to wyrobiliśmy sobie nawet karty lojalnościowe, jako stali klienci drogerii i stoiska z zabawkami, obróciło się w perzynę. Pozostawiono tylko wiktoriański fronton budynku, a cały środek, wraz z bebechami, wypruto do fundamentów. Miejscowi powiadają, że najprawdopodobniej będzie tam osiedle penthausów, po 500-600 tys. funtów za pokój z kuchnią. Punkt jest rzeczywiście wyśmienity. Do tego nobilitujące sąsiedztwo; na końcu Hyde Parku, jakieś 700-800 metrów dalej, mieszkają państwo Windsor z uroczą progeniturą.
W barze numer jeden piliśmy piwo, whiskey i jedliśmy miejscowe, barowe przysmaki; smażone ziemniaki w maśle i rozmarynie, oraz kurzęcie skrzydełka z sosem tatarskim. Towarzyszył nam przez pewien czas Gruda, później dosiadł się Piotrek Wieteska. Gdy się nam znudziła okolica, przenieśliśmy się dwa kroki dalej. Tam z kolei napotkaliśmy kolegów techników. Wypiliśmy jeszcze po lufie i wybitnie niechmielonej ipie. Z rana z premedytacją nie zwlekliśmy się na śniadanie. Odsypialiśmy lot, a ja nadrabiałem zaległości z tygodnia poprzedzającego, bo sporo wtedy pracowałem. Po prawdzie niewiele straciliśmy. Papierowe parówki, jajko na twardo i sok z kartonu to maks, co można było wycisnąć z tamtejszej kuchni. Kiedy jako tako się ogarnąłem, a robiłem to wybitnie niespiesznie, postanowiłem wyjść na dwór i trochę się przewietrzyć, zwłaszcza że prawie w ogóle nie padało, a grzechem byłoby taką aurę w Londynie zmarnować. Prawdę mówiąc, to była wymarzona, spacerowa i biegowa pogoda. Nawet przez chwilę się zastanawiałem, czy nie założyć butów do bieganie i śmignąć na ścieżkę do Hyde Parku, ale porzuciłem ten pomysł. Dobrze zrobiłem. Ciżba ludzka na chodnikach i w parku była ogromna. Dochodziła dwunasta. Głód ssał mnie coraz bardziej. Zaszedłem do Turczyna na rogu na kebab w cienkim cieście. Jeśli ktoś z was lubi turecki fastfood i potrafi odróżnić w nim ziarna od plew (czasami dosłownie!), a ja, nie chwaląc się, potrafię, ten doskonale wie, o ile kiedyś jadł kebsa w Anglii, że smakuje on zupełnie niepowtarzalnie. I to nawet nie Bóg wie jak wyszukany lokal. Im prostszy, dla ludu, tym smaczniejszy. Pita w którą zawija się mięso i podstawowe warzywa, jest równie banalna i prosta jak pozostałe składniki. Może idzie o sos, albo przyprawy, albo samo mięso i sposób smażenia, a może to po prostu ja za krótko byłem w wojsku, bo akurat mnie ten kebab smakuje jak żaden inny. A zjadłem ich już w życiu sporo.
Po posiłku poszedłem na spacer. W Hyde Parku, na dzień dobry, drogę przebiegł mi sporej wielkości szczur. Na lekkim kacu funkcjonowałem wciąż z opóźnieniem, także widok koto-sczura nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia. Podreptałem bez celu to tu, to tam, pokręciłem się po rejonie i wróciłem, dotleniony i najedzony, do hotelu. Przyniosłem też Jemu resztki z wyprawy, bo głodował od rana, a nie godzi się tak zostawiać kolegi, bez jedzenia i picia.
Pojechaliśmy do Forum taksówkami. Na miejscu sami swoi i dobrze znane graty. Szybka próba i wyczekiwanie do koncertu w garderobach na górze. Przed nami grał tego dnia fenomenalny suport – Dana Imannuel and Stolen Band; pięć zjawiskowych kobiet, różnych ras i narodowości, grających na instrumentach strunowych, a wśród nich nasza rodaczka skrzypaczka – Basia Bartz. Z serca i rozumu polecam ten zespół i ich muzykę.
Londyn, jak i Łódź, nie zawiódł. Tak również i nam nie wypadało zachować się inaczej. Nie wiem czy klub wyprzedał się do ostatniego miejsca, czy zostało jeszcze kilka sztuk na bramce-lokal sprawiał wrażenie zapełnionego po dach. A my? Zagraliśmy bardzo dobry koncert. Zgadzały się i odsłuchy i program i wykonanie. Zgadzało się też to, że zanotowałem w Londynie kolejną, materialną stratę. Jeszcze w Rzeszowie, w centrum handlowym, utrafiłem piękny kaszkiet. W sam raz pode mnie. Nie za szeroki, nie za ciasny. Dobrze uszyty, na dokładkę-angielski. Ubrałem raz. W Londynie. No i w Londynie pozostał. Chyba w taksówce powrotnej. Dzwoniliśmy do korporacji. Nie znaleźli. Strasznie mnie ta strata zirytowała, bo dawno nie utrafiłem tak fajnego nakrycia głowy, a dla mnie nie ma lepszego prezentu niż dobrze skrojona oprychówa.
Wróciłem do Polski bez czapki. Trochę wiało po łbie, kiedy wysiadałem na Okęciu. Naciągnąłem kaptur na baniak i szczelnie zawiązałem troczki. Powróciłem do domu za pomocą Ubera. Na rower było za ciemno i za zimno.
Nie nabyłem się w domu za długo. W środę pojechałem wraz z grupką kolegów na festiwal filmowy Tofi do Torunia. Tam, po raz pierwszy, miałem okazję zobaczyć film o Kulcie w całości, tak jak każdy normalny widz. Wcześniej oglądałem wersje przedmontażowe i czyniłem to małymi fragmentami, żeby nie zepsuć sobie przyjemności seansu po raz pierwszy. Tak się szczęśliwie złożyło, że dzień projekcji filmu o nas samych był zarazem wigilią naszego koncertu w Toruniu, w klubie Od Nowa.
Do Torunia dostałem się za pomocą pociągu. Podobnie jak reszta. Zakwaterowano nas w tym samy hotelu i w tym samym pokoju, w którym, nazajutrz, mieliśmy spędzić noc po występie. On przyjechał popołudniu. Ja z kolegami dotarłem na godzinę przed seansem.
Projekcja odbywała się w sali centrum kulturalnego „Jordanki”, tej, w której grywamy co roku anplakty. Przyszliśmy chwilę przed rozpoczęciem, w sam raz na reklamy. Siedzieliśmy pośród widowni, jak normalni widzowie. Przyznać muszę, że nie spodziewałem się, że tak wartko przez ten film przejdę. Obawiałem się, że 1,5 h materiału o kapeli, która nie uchodzi raczej za synonim rokenrola w pigułce, wykończy raczej mnie niż temat, ale bardzo pozytywnie się rozczarowałem. Inna sprawa, że film, który powstawał 6 lat, i w którym wolty reżyserskie oraz scenariusze dokonywały się średnio co dwa lata, podkopywał moje morale i wiarę w to, że szczęśliwy finał jest tuż za rogiem. Ale jednak w końcu się go doczekałem.
Po seansie zostaliśmy na sali, żeby uczestniczyć, wraz z Olgą Bieniek, w dyskusji otwartej, przy udziale publiczności. Ku mojemu zdziwieniu, wraz z nami pozostała niemal cała widownia; mało kto wyszedł tuż po projekcji. Spotkanie prowadził i pytania zadawał dziennikarz z toruńskiego radia. Po 30 minutach dyskusji przyszedł czas na pytania z sali. Mniej więcej, po 45 minutach, byliśmy wolni.
Udaliśmy się później na bankiet, do jednej z restauracji na rynku. Jak się później miało okazać, stołowała się w niej cała ekipa festiwalowa plus zaproszeni goście. Siedzieliśmy sobie przy swoim stoliku, aż tu nagle do lokalu wchodzi Tomasz Organek. On akurat z Toruniem ma trochę wspólnego. Skąd wiedział że jesteśmy? Nie wiem. Instynkt, przeczucie? Doprosiliśmy go do naszego stolika. Nie musieliśmy czekać dłużej niż 15 minut, a zjawił się kolejny pisarz-Łukasz Orbitowski, którego też, i ja i On, znamy. Nie pozostało nam nic innego, jak zasiąść pośród literatów i przy wypełnionych literatkach pogwarzyć o literaturze. Orbitowski twierdził, że sprzedał 60 tysięcy swojej ostatniej powieści, pt. Kult. Marka jednak ludzi przyciąga. Organek sprzedał ok. 20 tysięcy powieści pierwszej, ale pracuje już nad drugą. Wszyscy doszliśmy do wspólnego wniosku, że w przyszłym roku nie opłaci się wydawać już czegokolwiek, poza kalendarzami, bo oprócz Tokarczuk nic nie pójdzie powyżej 5 tysięcy sztuk.
Zabawę ja, On i Tomasz Organek, kontynuowaliśmy w lokalu Sfinks, gdzie filmowcy-festiwalowcy urządzili afterparty. Pamiętam, że bawiłem się przednio. Z dziewczynami, i nie tylko, gdyż towarzystwo było bardzo kolorowe, tańczyliśmy przy „Girls wanna have fun”, które to sam ja wymusiłem na DJ-u, i piliśmy do tego kolorowe, ale smaczne driny. Nie za słabe.
Nazajutrz było w nas jeszcze na tyle dużo siły, że wstaliśmy, ja i On, na obowiązkowe wywiady z mediami toruńskimi, które to media przyjechały do nas, do hotelu, więc nie trzeba było daleko chodzić. Późne śniadanie zjedliśmy w jadłodajni naprzeciwko, gdyż na przydziałowe, hotelowe, nie zdążyliśmy. Pamiętam, że odsypialiśmy jeszcze godzinę albo dwie, przed próbą. Po próbie wróciliśmy do hotelu. Zaszedłem później piętro niżej na chwilę regeneracyjnego treningu, a po ablucjach, na szybką sałatkę do zaprzyjaźnionej knajpy. Głód chwycił mnie pod wieczór okrutny, a niczego gorszego jak głód na scenie nie potrafię sobie wyobrazić. Występ zaliczyliśmy bardzo udany. Grało się nam z polotem i finezją. Sala, przebudowana i zmodernizowana, kolejny już rok okazała się łaskawa i dla nas i dla publiczności.
Po reczitalu umówiłem się z kolegą radnym Mikołajczakiem i Maniusiem na małe tet-a-tet na mieście. Zaprosiłem ich do klubu Sfinks, w którym bawiłem poprzedniej nocy. Tym razem na kulturalne i abstynenckie wręcz 1,5 godziny. Pożegnaliśmy się przy drzwiach mojego hotelu. Maniuś pojechał na spalinowym rowerze do siebie, a radny na dworzec, na nocny pociąg-w swoją stronę.
Wyspaliśmy się. Zdążyliśmy na śniadanie. Wszystko jak Pan Bóg przykazał. O 10 ruszyliśmy do Koszalina. Pogoda była tego dnia lekko schizofreniczna. Raz to padało i zaciągało zimnem, żeby za chwilę przypiec jesiennym słońcem. Jak dotąd, za mojej kadencji, jeszcze nigdy nie graliśmy klubowego koncertu z Kultem w tym mieście. Juwenalia były, owszem. Z Buldogiem graliśmy chyba ze dwa razy w klubie Kreślarnia. Kult się uchował.
Wystąpić nam przyszło w nowym miejscu. Klub zlokalizowany w hali magazynowej. Betonowy, z pozoru słabo wytłumiony, z czym nasz akustyk musiał sobie poradzić, a że to fachowiec pierwszej wody, jakoś go w końcu okiełznał. Biletów brak od dawna, choć miejsce, jak na Koszalin, gdzie nie grywamy zbyt często, całkiem spore. Do klubu dotarliśmy dobrą godzinę przed czasem, a to dlatego, że hotel mieliśmy zapewniony w Mielnie, 30 minut drogi autem, po kompletnie przeciwnej stronie niż sam klub. Ten z kolei znajdował się na samej, południowej wylotówce Koszalina, skąd nadciągaliśmy właśnie od północy, podróżując z Torunia. Postanowiliśmy nie jeździć w tę i z powrotem, jeno przeczekać w klubie, do godziny posiłku i próby dźwięku Wokół klubu dominowały tereny mocno przemysłowe. Nie było dokąd iść, zwłaszcza że zerwał się porywisty wiatr, który skutecznie uprzykrzał spacerowanie.
Zjedliśmy swoje. Warte pochwalenia bardzo dobre, hinduskie żarcie. Co prawda, w talerzach ze styropianu i za pomocą plastikowych sztućców, ale jakościowo-naprawdę niezłe, co, zwłaszcza z dala od dużych, wojewódzkich miast, nie jest już takie oczywiste. Ale w sumie czego tu chcieć. Koszalin nawet za Gomółki był województwem i do tej pory nie wiem, czemu nie jest nim nadal, bo rozbiór koszalińskiego między Gdański i Szczecin wydawał mi się od zawsze dla Koszalina krzywdzący. To jednak kawał terenu.
Do Mielna dotarliśmy, gdy dzień przechodził płynnie w noc. Spaliśmy w dużym hotelu z kompleksem spa, 100-150 metrów od plaży i morza. Część kolegów zdecydowała się pójść na zaślubiny z Bałtykiem jeszcze tego samego dnia. Ja postanowiłem pójść poćwiczyć. Starczyło mi czasu na 30-40 minut orbitreka. Reszta dość mocno standardowa: szybki szałer, na kolację resztki z obiadu, bo po drodze nie było czasu ani miejsca, żeby się zaopatrzyć. I na scenę. Publiczność koszalińska na początku była mocno zachowawcza, co się tyczy choćby crowdsurfingu. Dzięki temu nasza Kult-Ochrona odpoczęła po Toruniu. Jedynie brać Kult-Turystyczna próbował wzniecić jakąś sceniczną ruchawkę, ale nasienie padło na jałowy grunt. Ludzie doskonale się bawili, skakali, śpiewali i tańczyli, ale latać nad głowami nie chcieli, do czego mieli święte prawo.
Po występie, po którym byłem spocony chyba najbardziej z dotychczasowych, kiedy chwilę odtajałem w garderobie, zapakowaliśmy się raźnie do busa, i ruszyliśmy do Mielna. W pokoju, ja i On, przyjęliśmy nasennie po małym koniaku, ale na więcej, przynajmniej mi, nie starczyło już sił. Z rana, na śniadaniu, okazało się, że w tym samym hotelu, kurs swoich „skalpeli” i „brzytew” prowadzi Ewa Chodakowska. Panie z jej grupy miały nawet osobne menu śniadaniowe, z którego opacznie skorzystałem, za co zostałem skarcony przez jedną z uczestniczek. Żebym nie wyjadał, jak nie zapłaciłem.
Po śniadaniu, poszliśmy, ja i On, na romantyczny spacer na plażę. Na plażę. Po plaży nie było już czasu, a szkoda, bo pomimo zimna, pogoda była spacerowa. Jeszcze nie padało, ale powoli się zaciągało. Gdy dojechaliśmy do Trójmiasta, pogoda wyraźnie poczęła się psuć.
Koncerty w hali sportowej w Gdyni są dla mnie porównywalne tylko do tych ze Spodka. Kubatura miejsca jest podobna. Kiedy stoi się na scenie i patrzy na tłumy ludzi na płycie i na trybunach, wie się wtedy, że nie można samemu z siebie rzucić tej roboty, bo nigdzie indziej nic podobnego człowiek nie spotka. W Gdyni tegorocznej świetnie sprawdziła się nasza relacja. Nasza, tzn. zespołowa i widowniowa. Co widownia bardziej napędzona, to my bardziej do pieca. Co robiło się spokojnie i lirycznie, publiczność też zamierała razem z nami.
Kiedy zakończyliśmy trójmiejski występ, 26 października, dochodziła 23. 27 października, w niedzielę, skończyłem 37 lat. Sto lat odśpiewałem sobie sam, w windzie, wracając z patio, z urodzinowego papieroska. Drugi raz, sto lat zaśpiewało mi kino. Pobyt na Wybrzeżu jeszcze się nie kończył. Nazajutrz uczestniczyliśmy jeszcze w pokazie filmu w Gdańsku. Tzn. wzięliśmy udział w konferencji i pytaniach od publiczności, tak jak to miało miejsce w Toruniu, tylko że już w pełnym składzie. Prawie pełnym, bo kolega Glazik musiał wcześniej czmychnąć do Londynu. Ok. 15 ruszyliśmy busem do Warszawy. Po drodze obejrzeliśmy mecz ligowy, w którym Legi gromiła Wisłę. Kazik zobaczył pierwszą i drugą bramkę. Na więcej nie chciało mu się patrzeć. Kazał się zbudzić przy dziesiątej. Budziliśmy go ok. piątej i szóstej ale zawzięty był i spał dalej. Ok. 20 wieczorem dotarłem do domu.
Dziś, za parę godzin, czeka nas uroczysta premiera filmu o Kulcie w Warszawie, w kinie Wisła. Cieszy mnie wybór miejsca, bo z domu mam na nogach kwadrans, ale pogoda jest pod psem, więc skorzystam z autobusu. Ma się pojawić sam Didi, będą nasze rodziny, a po wszystkim uroczysty bankiet. Ciekawe czy Organek też przyjdzie…
Potwierdzam, koncert w Łodzi był wybitny. Niesamowite 3 godziny bez 10 minut! Szacunek za to, co robicie!