Pewnie i tak nie dacie wiary, ale dopiero teraz na lotnisku, przed wylotem do Londynu, znalazłem chwilę, żeby w spokoju usiąść i zabrać się za teksty do koncertów irlandzkich i koncertu rzeszowskiego. Wcześniej bowiem miałem cały czas coś; przyspieszyłem w tym miesiącu dość znacznie prace nad doktoratem. Jeżdżę po Polsce, z kim mogę-umawiam się na wywiady w Warszawie. A jak starczy czasu, piszę teksty płatne do gazety dla kapitalisty.
Do Irlandii lecieliśmy w sposób kombinowany. Najpierw z Modlina do Stanstead, i dalej, po godzinie oczekiwania – do Dublina. W Dublinie spaliśmy nieopodal lotniska. 5 minut drogi samochodem. Z samego rana mieliśmy jechać autokarem do Cork. Tam zagrać koncert, zanocować i z powrotem-autobusem wrócić na niedzielę do Dublina. Pomieszkać chwilę w hotelu, udać się po południu do klubu, zagrać koncert i szybko czmychnąć spać, bo wylot do Polski zaplanowano na wczesną porę. Też z przesiadką w Londynie. Taki plan musiał mieć swoje słabe strony. No i rzeczywiście miał. Logistyka nas pokonała. Na szczęście nie polegliśmy muzycznie. Więcej napiszę, mam wrażenie, że pod tym względem wypadliśmy niezwykle okazale. W Cork wyprzedaliśmy cały klub a w Dublinie, mimo niedzieli, ludzi przyszło więcej niż w zeszłym roku, co także należy uznać za sukces. No i zagraliśmy dwa bardzo dobre koncerty.
Wyjazd do Irlandii zaczął się dla mnie stratą i stratą się zakończył. Jeszcze w drodze do punktu zbornego, tj. pod dom Pana Janka, zostawiłem w Uberze czapkę z daszkiem. Bardzo ją lubiłem. Parę minut po zarejestrowaniu zguby, zadzwoniłem do kierowcy. Był już poza rewirem. Umówiliśmy się, że skontaktuję się z nim po powrocie, ale ku mojemu zdziwieniu okazało się, że system przechowuje bezpośredni kontakt do kierowcy tylko przez dzień, dwa. Później trzeba kontaktować się zeń za pośrednictwem platformy obsługującej natrętnych pasażerów, a to trwa. W moim przypadku trwało prawie miesiąc. Dopiero wczoraj pan kierowca odwiózł mi zgubę. Wręczyłem mu bombonierkę za podwodę pod dom, choć czas oczekiwania był znaczny i nie wiem czy zasłużył. Drugą stratę, czysto finansową, po irlandzkim wyjeździe, zanotowałem już w kraju. W drodze do Londynu zapłaciłem 50 euro za ponadwymiarowy futerał do puzonu, bo podróżowaliśmy z instrumentami na pokładzie. Organizator koncertu zwrócił mi kwotę w banknocie, który schowałem do kieszeni i chwilę później zgubiłem. Wiedziałem od zawsze, że pieniądz się mnie nie ima, ale żeby aż tak? Na lotnisku w Modlinie okazało się, że część futerałów nie ma opłaconych dodatkowych miejsc, a to, czy polecą za pieniądze czy za darmo, zależy tylko od fanaberii obsługi linii lotniczej. Polacy byli w tym względzie mało wyrafinowani. Kazali płacić za każdy centymetr. Anglicy w Londynie przymykali oko, a Irlandczycy w Dublinie, a przed Londynem, byli tak samo nieugięci jak nasi. To dzięki nim jestem 50 ojro w plecy.
Podróż do Dublina wymęczyła nas niemożebnie. Już sam przejazd z Warszawy do Modlina, ryśkowym busem, w piątek, w godzinach szczytu, był ponad godzinną męczarnią. Dalej, kolejna przesiadka, kolejna bramka, kolejne zdejmowanie butów, paska i zegarka, następna kolejka, a w finale-opóźniony lot. Mordęga. Ostatecznie dotarliśmy do Dublina po północy. Było diabelsko zimno ale za to wiało i padało. Na dodatek w hotelu bar był zamknięty na głucho. On spał w pokoju od dobrych dwóch godzin, gdyż przyleciał bezpośrednio do Dublina z Poznania, razem z Tomaszem Goehsem jeszcze za dnia. Zdążył już podejść i popić na mieście i robić za komitet powitalny, ale sen sprawiedliwego Go zmógł. Nawet szklanki rudej wódki nie było na chacie, gdym wchodził przemoczony i zziębnięty do środka. Takie powitanie.
Nazajutrz, po pożywnym i dyskusyjnie smacznym irlandzkim śniadaniu, które niczym się nie różni i nic nie ujmuje śniadaniu brytyjskiemu, pojechaliśmy znowu na lotnisko, skąd odchodziły rejsowe autobusy do Cork. Podróżowaliśmy pekaesem z lokalsami. Autobus miał wifi, ustęp i klimę. Zatrzymywał się tylko raz, w centrum Dublina, żeby dobrać ludzi. Nawet zdążyłem na czas usadowić się na fotelu przy środkowym wejściu, żeby mieć więcej miejsca na nogi. Wystarczyło. Spałem całą drogę jak dziecko.
Po trzech godzinach jazdy zameldowaliśmy się w Cork. Z przystanku do hotelu wiózł nas ten sam kolega, co 9 lat temu, kiedy graliśmy tam po raz pierwszy. Część chłopaków z kapeli i techniki nie pamiętała, że kiedykolwiek tam graliśmy. Nie dziwię się. Pamiętam akurat bardzo dobrze ten koncert, jako jedne z bardziej alkoholowych. Pamiętam też doskonale, że dzień przed nim złaziłem to miasto z buta wszerz i wzdłuż.
Miło było nam usłyszeć jeszcze tego samego dnia, że występ nasz został całkowicie wyprzedany. Klub którego nie znaliśmy, zrobił też bardzo dobre wrażenie. Nie za duży, nie za mały, ze spora garderobą. Oprócz miejscowej Polonii, na koncercie w Cork stawiła się również dwuosobowa reprezentacja Kult-Turystyczna oraz nasz krakowski przyjaciel rodziny-Tomasz Gomułka wraz z synem. Następnego dnia wybierali się, ojciec i syn, na mecz do Liecester, dokąd z wypożyczenia powrócił Bartosz Kapustka, prywatnie, znajomy Gumiego. Przygarnęliśmy ich nawet, syna i ojca, pod dach, do pokoju, gdyż lot do Anglii mieli dopiero nad ranem. Wyszli cichutko jak myszki, nie budząc nas ze snu.
Tego dnia, przed koncertem, nie zdążyłem już nigdzie pójść ani niczego zobaczyć. Zresztą, po naszym przyjeździe zaciągnęło się deszczem i padało nieprzerwanie do rana. Przed koncertem zjedliśmy obiad na górze klubu. Pojawił się nawet tort z okazji rocznicy ślubu pana Organizatora. Dostaliśmy też od Kult-Turystów pamiątkowe koszulki z Poland Rocka, ale był kłopot z rozmiarówką i nie ubraliśmy się weń na reczital, jak drzewiej, w Londynie.
Koncert corkowski wypadł świetnie. Miejsca na scenie było niewiele, ale liczyliśmy się z tym. Poza tym, przychodziło grać nam i na mniejszej przestrzeni. Nie wiem czym to tłumaczyć, może ciągiem na bramkę, a może po prostu formą i energią, że z numeru na numer koncert rósł i tężał, aż w końcu się…skończył. Jakby od niechcenia, niespodziewanie. Choć zagraliśmy pełen, 30-kawałkowy set plus bisy z naddatkiem. Nie powiem, spociłem się, wymęczyłem, ale sprzężenie zwrotne tego dnia było na takim poziomie, że i nam się grało jakby lżej i z powietrzem. To tak jak z jazdą autem, z bakiem zatankowaną wcześniej, tańszą benzyną. Człowiek ma poczucie, że jakoś lepiej i szybciej mu się jedzie.
Skończyliśmy występ i w zasadzie z marszu, po złapaniu krótkiego oddechu, ruszyliśmy na pokoje. Wciąż lało jak z cebra. W recepcji hotelowej można było nabyć jedynie wino-białe i czerwone, albo piwo. Kupiłem małą buteleczkę białego wina. Wykąpałem się. Przebrałem w czyste ciuchy i zszedłem na dół, z nadzieją, że spotkam kogoś przed hotelem. Nie myliłem się. Z powodu deszczu całe nasze towarzystwo, plus kilku zaznajomionych Polaków i Irlandczyków okupowało daszek przed wejściem. Postaliśmy, ja i On, pogwarzyliśmy, napiliśmy się na lepszy sen i ruszyliśmy do pokoju, w którym urządzali już sobie życie panowie Gomułkowie. Młodszy spał, a starszy kończył akuratnie ablucje, gdyśmy się zjawili. Pogadaliśmy jeszcze dobre pół godziny i odpadliśmy-jeden po drugim.
Nazajutrz wstaliśmy niespiesznie, ok.9. Zjedliśmy tym razem typowo amerykańskie śniadanie, bo hotel nie prowadził swojej restauracji, tylko sąsiadował z knajpą urządzoną na styl Ameryki lat 60. Obite supremą, czerwone sofy, keczup i musztarda na stołach bez limitu. Jajka, bekon, frytura, czyli to wszystko, co człowiek uwielbia, a po co w domu boi się sięgnąć w obawie przed miażdżycą. Gdy wychodziliśmy przed hotel, akuratnie przestawało padać. Słońce wyszło nad Cork, kiedy właśnie z niego wyjeżdżaliśmy. Tym samym, rejsowym pekaesem, z powrotem, do Dublina. Usadowiłem się na samym tyle pojazdu. Wyciągnąłem komputer. Napisałem tekst dla kapitalisty i wysłałem za pomocą autobusowej sieci. Dalszą drogę przedrzemałem.
Po wysiadce nastąpiło akomodacyjne, lustrzane odbicie. Z powrotem do tego samego hotelu. Na 1,5 godziny, które starałem się wykorzystać na coś pożytecznego, ale ostatecznie nie zrobiłem chyba nic. Dalej, pół godziny do klubu, do centrum. Tam próba, po próbie popas, a po niej koncert. Muzycznie, równie dobry, co poprzedni. Wcześniej, między próbą a koncertem, zdążyłem przejść się na pół godziny do dużego sklepu z konfekcją, po prezenty. Jak co roku.
Wróciliśmy do hotelu ekspresowo. Na dole, na tyłach klubu, zdążyłem jedynie wymienić się uściskiem dłoni z Petkiem, który, jak Irlandia zielona i mokra, przyszedł i tego dnia. Parę zdań zamieniłem z redaktorem z miejscowego, polonuskiego radia, który zainteresowany był grupą Darmozjady. Do dziś się nie odezwał.
W hotelu zabawiliśmy chwilę z miejscowymi, na dole, na patio. Pijaństwa nie było, bo i bar zwinął się przed nami. Starczyło jednak czasu, żeby sprawdzić swoją tężyznę fizyczną. Kolega, który przywiózł z Cork naszą technikę i instrumenty swoim, irlandzkim busem poprosił nas, żebyśmy zepchnęli go z pobocza na parking. Auto, nie wiedzieć czemu, przestało współpracować. Uczyniliśmy to z ochotą. Podobnie jak i z autem, tym razem osobowym, innego z kolegów, który nieopacznie zostawił je na światłach, 15 metrów dalej. Te dwa znaki mogły dać już nam do myślenia, że powrót może nie należeć do najłatwiejszych.
Pobudkę zarządzono na wczesny poranek, piątą albo szóstą. Za oknem było jeszcze ciemno. Pojechaliśmy na lotnisko. Nadaliśmy bagaże. Dalej, drogi każdego z kolegów zwykle się rozchodzą. Na szczęście nie na długo i nie wszystkich. Ja, na ten przykład, układałem sobie czas samotnie, gdyż On znowu podróżował do Poznania, późniejszym lotem. Pozytywnie przeszedłem bramki i testy na obecność. Posnułem się po wolnocłowym ołpenspejsie. Poszukałem czegoś do zjedzenia i picia. Spożyłem. Następnie udałem się pod właściwy gejt. Dopiero tam dowiedziałem się, że Morwa gorzej się poczuł tuż przed bramkami. Na tyle źle, że został w Irlandii, a wraz z nim Wojtek. Jak w bajce o bałwankach. Że 9 bałwanków stało w jednym rzędzie itd. ale nie było nam wtedy do śmiechu. Dolecieliśmy do Stanstead bez dwóch. Trzeba zaznaczyć, że lot już wtedy miał godzinne opóźnienie. Mgła zaległa nad miastem, gęsta, jak śmietana.
Lotnisko London-Stanstead, obok Luton i Gatwick, jest największym spośród trzech podlondyńskich lotnisk. Dość powiedzieć, że do gejtów dowozi tam ludzi kolejka i momentami trzeba spacerować kwadrans albo i lepiej i to niezłym tempem, żeby dotrzeć na czas na odprawę. Dołóż do tego kolejki przed bramkami, szczegółowe iskanie bagażu, a w końcówce równania pojawią się kłopoty i niedoczas. Koledzy z techniki-Roman i Krzysiu oprócz bagaży osobistych, taszczyli ze sobą skrzynię ze sprzętem-kablami, footswitchami, bateriami etc. Wzbudziło to wzmożone zainteresowanie służb, które długo nie mogły dojść, do czego służy każdy pojedynczy kabelek. Ja tymczasem sznurowałem buty i zapinałem pasek w spodniach, po kontroli. Następnie odnalazłem kierunek marszu ku swojej bramce. Okazało się, że położona jest ona w przeciwległym końcu lotniska, do którego dowozi pasażerów wagonik. Niestety, akurat w tej godzinie, kolejka się popsuła, o czym informował stosowny napis oraz strzałki wiodące prawdziwymi kazamatami pod właściwy gejt. Być może zbyt agresywnie wystartowałem, ale według rozpiski na bilecie nie zostało dużo czasu do zamknięcia boardingu. Przybyłem na miejsce, kiedy przed wejściem do luku uformowała się kolejka. Za mną przybył Dżolo, kolega od świateł oraz, chwilę później. Jan Zdun, Gruda i Kajetan. Po paru minutach rozwarły się wrota i zaproszono nas na pokład samolotu do Modlina. Kiedy już siedziałem na swoim miejscu i jeszcze nie przestawiłem telefonu na tryb samolotowy, zadzwonił kierownik wycieczki Wieteska Piotr z informacją, że koledzy z techniki oraz on sam nie zdążyli na czas odprawić się ze sprzętem i w związku z tym zostają w Londynie, kombinując miejsca na najbliższe, możliwe połączenie. Tym sposobem dotarło nas do Warszawy pięciu. Szczęśliwie, trójka z Londynu powróciła do Polski jeszcze tego samego dnia. Wojtek wrócił z Irlandii na drugi dzień, a Piotrek, na trzeci. Z dwóch dni prób, które planowaliśmy przed koncertem w Rzeszowie, ostał się jeden, ale to w zupełności wystarczyło. Zagraliśmy głównie dawno niewykonywane numery oraz dołożyliśmy dęciaki do kawałków, w których nigdy nie grały. Mam wrażenie, że z korzyścią dla każdej z piosenek.
Do Rzeszowa ruszyliśmy w sobotę, ok.11. Droga poszła gładko. Podobnie jak próba. A sam występ? Od dawna nie pamiętam tak dobrego, jak tegoroczny, rzeszowski, koncertu. Nowe numery, stare numery, wszystko się na nim zgadzało. Publiczność, mam wrażenie, też to doceniła. Zaczęliśmy późno, ok. 21. Kiedy kończyliśmy, życie wokół klubu zamierało, a nie miałem siły telepać się na miasto, mimo że Kult-Turyści nie dawali za wygraną. Następnego dnia jechałem do Tomaszowa, odwiedzić rodziców.
W niedzielny poranek ruszyłem pociągiem do Jarosławia. Z Jarosławia busem, do Narola, a stamtąd to już blisko. Po obiedzie wyszedłem z psami do lasu. Wróciłem po 17. Wieczorem zajrzałem jeszcze na cmentarz. Bardzo lubię cmentarze, zwłaszcza wieczorami. Tak już mam.
Następnego dnia, z samego rana, pojechałem do Zamościa, gdzie w ramach zbierania materiałów do rozprawy, przeprowadziłem kilka niezwykle owocnych rozmów, skutkujących jeszcze ciekawszymi informacjami, niezbędnymi do skomponowania pracy. Z Zamościa wróciłem pekaesem do Warszawy. W domu zameldowałem się pod wieczór.
Przed koncertem londyńskim ostał się nam tydzień wolnizny. Postanowiłem to wykorzystać i na ostatnie podrygi ciepłej i złotej jesieni, uciec na przedłużony weekend w góry. Kto w nich bywał jesienią, ten wie, co mam na myśli. Pojechaliśmy z rodziną i znajomymi do Szklarskiej Poręby. Wyruszyliśmy w czwartek z rana. Szklarską lubię bardzo i bardzo dobrze znam. Bywałem w niej już wiele razy. Pokazałem towarzystwu moje ulubione miejsca. W dwa dni, z dziećmi, nie zwojowaliśmy wiele. Plan minimum został jednak wykonany. Zdobyliśmy Szrenicę (bez dzieciaków) i Wysoki Kamień (już z dziećmi). Jedno i drugie szło dzielnie i nawet na sekundę nikt nie brał ich na ręce. Po drodze przekupywaliśmy je jedynie żelkami, ale to chyba i tak niewielki wymiar kary za taki sukces. Wróciliśmy do Warszawy w niedzielę, przed 17. Zdążyłem zagłosować. Kandydat do Sejmu na którego oddałem głos wszedł, a do Senatu nie, czego niechybnie się spodziewałem. Kiedy zaczynałem ten tekst, siedziałem na Okęciu w hali odlotów i czekałem na last call. Teraz, kiedy tekst ów kończę, zbliżamy się powolutku do lądowania w Luton, skąd zabierze nas do znanego i lubianego hotelu na Kensington Gardens kolega Likus. W królewskich ogrodach Kensingtona zamierzam jutro z rana pobiegać. Zamierzamy też wyjść dziś wieczorem, ja I On, na kolację, na miasto, no i, ma się rozumieć, na pokolacyjny deser, co z kolei może moje plany biegowe nieco zmodyfikować, ale o tym w swoim
Panie Jarku. Czy jest szansa żeby Pan lub oficjalna strona wrzucała set listę po każdym koncercie? Jakie piosenki przywróciliście do życia na tegoroczną trasę?
czemu nie, będę wrzucał ja,jak nie zapomnę, na profilu fb 🙂
Wiem! Trasa, ale ile można czekać na kolejny wpis? 🙂