W zeszły czwartek przyjechał do mnie w odwiedziny mój brat. Byliśmy tu i tam, ale na szczęście nie za długo. Z rana, po śniadaniu, poszliśmy poćwiczyć. Przy okazji obejrzeliśmy, jak nasi spuszczają łomot Ruskim w kosza. Jak się miało okazać, było to ich ostatnie zwycięstwo na chińskich mistrzostwach, a szkoda, bo momentami było szansownie.
O 13 z hakiem koledzy podjechali busem pod blok. Jechaliśmy na północ, do Ełku, więc wsiadałem ostatni, a wysiadać miałem pierwszy. Na szczęście obyło się bez porannej próby, gdyż tego dnia zagrać mieliśmy pierwszy w jesiennym sezonie, koncert pod dachem, konkretnie, w miejscowym Domu Kultury. Graliśmy tam już kiedyś. Pamiętam, że nocowaliśmy nad samym jeziorem. Tym razem dostaliśmy nocleg w innym ośrodku.
Pogoda wymarzona. Słońce i przyjemny zefirek. Zajechaliśmy do Ełku za dnia. Nie pamiętałem, że to aż tak ładne miasto. Daję słowo, dawno już nie widziałem tak fajnie rozplanowanej i zadbanej powiatowej miejscowości. Nowocześnie, czysto, z pomysłem. Żałowałem, że nie było czasu, żeby zwiedzić cały gród, bo gdy dotarliśmy na miejsce, została nam raptem godzina-półtorej do występu. Ten zaplanowany był na 19.
Zjedliśmy przydziałowy obiad. W międzyczasie przyszedł do naszej garderoby człowiek, który 30 lat temu, w tym samym miejscu, nagrał z konsolety koncert grupy Kult na taśmę. Skopiował to później na kasety magnetofonowe i rozdystrybuował wśród najbliższych znajomych. Jedną z takich taśm-matek przyniósł i dla Kazika. Na kasecie sprzed 30 lat było 16 numerów. Tego wieczora, w Ełku, zagraliśmy coś pond 30 kawałków. O dziwo, kilka z nich (m.in. Axe) się powtórzyło.
Odwykliśmy wszyscy od grania pod dachem. Dobrze, że zachowałem na sobie letni outfit, bo gdy schodziłem ze sceny, koszulkę i krótkie spodnie miałem do wyżęcia. Inni koledzy podobnie. Narzuciłem na siebie suchą koszulkę jeszcze w garderobie. Jak to zwykle bywa w takich chwilach, dopadł mnie też ogromny głód. Dojadłem na zimno nietkniętą porcję obiadową. Popiłem jeszcze zimniejszą kolą. Na stacji dokupiliśmy co nie bądź do koli, i razem z Morwą i Glazem, dokończyliśmy zawartość przy końcówce meczu naszych chłopaków, którzy obskakiwali w nogę sromotny wpierdol od Słoweńców.
Następnego dnia koncertowaliśmy w Grodzisku Mazowieckiem. Mieście, w którym kilka lat temu osiadł na stałe kolega Zdunek. Wyjechaliśmy o 8.30, żeby zdążyć na próbę, na 12 w południe. Pojechaliśmy dokładnie w tę samą stronę, skąd 24 godziny wcześniej ruszyliśmy, plus dołożyliśmy jakieś 30 kilometrów autostradą na Poznań. Koncert odbywał się w parku miejskim, niedaleko dworca kolejowego. Próbę zagraliśmy ekspresową. Nie było sensu czekać na zamówiony posiłek. Wsiedliśmy szybko do busa, i z powrotem ku domostwom, ruszyliśmy posiedzieć na swoim przez trzy godziny.
W domu byłem przed 14. Zrobiłem sobie obiad. Zabrałem się za wakujący felieton do „Trybuny”. Pisałem spokojnie, bez presji czasu. Dziewczyny pojechały ze znajomymi na wycieczkę za miasto, także miałem pełen komfort pracy. Dokładnie tak jak teraz. Alę już uśpiłem. Joanna na konferencjach naukowych, a ja siedzę i piszę i nic ani nikt nie woła.
Nim skończyłem tekst a po nim ablucje, trzeba było ruszać na zbiórkę, do Grudy. Wsiadłem na miejski rower. Wyjechałem po 17. Ok. 17.30 zostawiłem bicykl na placu Narutowicza, a dalszą drogę pokonałem per pedes. O 17.45 ruszyliśmy do Grodziska. Przyjechaliśmy oczywiście sporo przed czasem. Dzięki temu nadarzyła się okazja, żeby posłuchać Pierogów, czyli formacji The Dumplings, z którą, co prawda, wcześniej dzieliliśmy scenę, ale której nie miałem kiedy bliżej się przyjrzeć. Muszę przyznać, że Pani Pierogowa ma naprawdę zjawiskowy głos. Na garach grał z nimi mój dobry kolega, Olek Orłowski, któremu wróżyłem wielką karierę już dekadę temu, kiedy miał chyba…14 lat.
Zaczęliśmy punktualnie. 28 numerów plus bisy. Koncert bardzo udany. Temperatura idealna wręcz do napowietrznego grania. Nie za gorąco, przyjemnie chłodno. Tak jak i w Ełku, gdzie Kult grał 30 lat wcześniej, tak i w Grodzisku, nie obyło się bez akcentu martyrologicznego; 40 lat nazat, to właśnie w tym mieście Kazik, jeszcze z Polandem, zagrał swój pierwszy koncert, o czym poinformował nas i publiczność ze sceny. A było kogo informować-zjechało się i zeszło bardzo dużo ludzi.
W związku z tym, że zaczęliśmy o 19 i że do domu miałem blisko, zameldowałem się w nim przed 23. Chyba nigdy, jak dotąd, nie udało mi się wrócić z koncertu do domu tak wcześnie. Nie bardzo w związku z tym wiedziałem, co ze sobą począć. Wybrałem lekturę i ucieczkę w sen.
W niedzielę, dla odmiany, lało od rana. Miałem plan pojechać z rodziną na basen, bo nic lepszego nie przychodziło mi w deszcz do głowy. Pojechałem. Na pierwszym basenie, tym samym, na który uczęszczam regularnie, pocałowałem klamkę. Remont trwał do 9 września, o czym dowiedziałem się z wywieszki na drzwiach wejściowych. Na drugi basen, w sąsiedniej dzielnicy, wszedłem. Ja i cała moja dwuosobowa familia. Mało brakowało, a długo bym na nim nie zabawił, bo ratownik zażądał ode mnie czepka, ale w porę zrozumiał bezsens swojej prośby i stwierdził, że skoro jestem tu pierwszy raz, to „w drodze wyjątku mi daruje”.