Ostatnie kwadrum koncertowe, rozrzucone dość znacznie w czasie, z powodu połowy kanikuły urlopowej, zlało mi się w zasadzie w jeden miesiąc. Dość pracowity i malowniczy miesiąc, który poprzedził oczekiwanie na grande finale tegorocznej letniej trasy, który już za kilka dni. Wypada więc nadrobić zaległości przed Polandrockiem/Woodstockiem, żeby po, móc pisać z czystym kontem.
Najstarsi Górale już chyba nie pamiętają, że czwarty od końca, licząc od teraz, był dla grupy młodzieżowej koncert w Wyszkowie. Zagraliśmy go w zasadzie z marszu, bo przyjechaliśmy na późną próbę i zaraz po występie, tj. po upływie ok.30 minut drogi, byliśmy już w domach. Dziś, kiedy jest już obwodnica Marek, Wyszków to prawie rogatki Warszawy. Pamiętam, jak 7-8 lat temu jeździliśmy z Joanną starą drogą, właśnie z Marek do Wyszkowa, na rowery. Zostawialiśmy auto na rynku, zabieraliśmy pojazdy z rowerowego bagażnika, i pedałowaliśmy cały dzień wzdłuż Bugu.
Na początku wyszkowskiego koncertu nic nie wskazywało na to, że ludzie przyjdą i zapełnią stadion. Gdy zaczynaliśmy grać, po 20, było w pełni widno. Ludzi garstka. Pod koniec bisów żegnał nas już jednak prawdziwy tłum w przeróżnym wieku. A koncert? Mili Państwo, ileż razy już to pisałem i mówiłem: my od jakiegoś czasu nie gramy już złych koncertów. Jak nikt nie nadużywa, to i nikt nie ma prawa dać ciała na scenie. Warto dodać, że dzień przed koncertem wyszkowskim zanotowałem w Lublinie koncert Lee Scratch Perry’ego. Poszedłem nań przez wzgląd na to, że w Lublinie akuratnie tego dnia być musiałem. Zresztą, w niedzielę, zaraz po Wyszkowie, znowu jechałem przez Lublin, dalej na wschód, na uroczystość rodzinną. Tam spędziłem kilka dni, skąd z rodziną udaliśmy się na pierwszy tydzień wypoczynkowy, do Istebnej, w większej grupie towarzyskiej. Oprócz swawoli i dokazywania łaziliśmy po górach. Dzieciaki, w tym mała Ala, wlazły szlakiem na Czantorię, i to bez specjalnego marudzenia. Dokładnie tego samego dnia, w tej samej okolicy przebywał krajoznawczo Pan Janek, ale na wędrówkę na szczyt nie dał się namówić. Po powrocie do Warszawy ostał się jeszcze jeden tydzień rozbiegówki i kolejny, dwukoncertowy łykend- Kazimierz Dolny-Tuchola.
W Kazimierzu zagrać mieliśmy w ramach festiwalu Kazimiernikejszyn, którego mózgiem i pomysłodawcą jest Paprodziad z grupy Łąki Łan. No i oczywiście zagraliśmy. Na finał dwudniowej imprezy dołożyliśmy do pieca jak się patrzy. Ten koncert był z gatunku tych bardzo dobrych. Zresztą, samo miejsce, kamieniołomy kazimierskie, robiło niezłe wrażenie, także grzechem byłoby spaskudzić taki anturaż. Samo za to miasteczko o tej porze roku, w łykend, to już jednak prawdziwe piekło. Ciżba ludzka niemożebna, jak na Krupówkach albo i lepiej. Chodniki i parcele zastawione samochodami. Wiem, że istnieją na świecie ludzie, którzy odnajdują się w takich okolicznościach i wprost za nimi przepadają, ale ja z pewnością się do nich nie zaliczam. Skwarny dzień przemieszkałem w klimatyzowanym pokoju. Napisałem zaległy tekst. Poszedłem na basen i na saunę. Mógłbym te rzeczy zrobić gdziekolwiek indziej na świecie, ale zrobiłem akurat tam. Z dala od tłumów. Po występie wróciłem do hotelu na piechotę, razem z moimi kolegami, Darkiem i Olą, którzy zatrzymali się akuratnie w tym samym co Kult miejscu.
Pospałem jakieś 6 godzin. Zresztą, jak my wszyscy. Zdążyłem jednak przed śniadaniem skoczyć jeszcze na saunę parową, wypocić odrobinę toksyn, które przyjąłem po drodze ze znajomymi. Zapowiadała się długa i ciężka droga. Ponad 500 km do Tucholi, powiatu, skąd pochodzi Tomasz Glazik.
Bardzo lubię takie niedzielne eskapady. Mija się małe miejscowości. Ludzi, odświętnie ubranych pod kościołami. Balony na bramach, znakiem tego dziś pewnie poprawiny. Można zjeść też w przydrożnej knajpie flaki albo rosół. I gdy się wsiądzie do puszki i ruszy dalej, to mimo że ujechało się już 3 godziny, ciągle jest się jeszcze daleko od celu. I tak nam się ślamazarzyła ta droga cały boży dzień, aż wreszcie dotarliśmy do jej kresu. Pogoda jęła się nieco psuć, ale na szczęście były to tylko pozory. Po próbie spadł co prawda niewielki deszcz, ale zbawiennie to podziałało na przyrodę i na nas samych Dało się wreszcie czymś oddychać.
Położono nas kilkadziesiąt kilometrów od Tucholi, w Chojnicach. Dla porządku, to już w innym województwie. Czemu akurat tam? Nie wiemy. Dr Banach, chojnicki kolega, zapraszał do siebie na aftery, ale po całym dniu w busie niespecjalnie mieliśmy melodię. Tę znaleźliśmy za to na występ tucholski. Ludzi się zeszło, że o Jezu. Organizator ze sceny wspominał coś o 15 tysiącach, ale chyba nieco na wyrost.
Po sztuce zajechaliśmy, jak to my, na stację Kupiliśmy, co kto chciał. Chwilę posiedzieliśmy na balkonie, w hotelu, ale nie więcej niż 0,5h-45 minut. Zmęczenie zdecydowanie zwyciężyło i po raz kolejny Morfeusz zwyciężył Bachusa. Kiedyś to Bachus pokonywał Amora, a teraz, proszę jak nisko upadliśmy.
Wyjechałem nazajutrz do domu z techniką, chwilę po 9. Tłoczno było na drodze, jechało się bardzo średnio. To się co nie bądź czytało, to drzemało i tak na przemian. Na pisanie nie miałem jeszcze sił. Zbierałem je przez następnych kilka dni.
Miniony tydzień splótł ze sobą kilka niespodziewanych więzów, o których mówić na razie nie mogę i przyniósł wiele pozytywnych zaskoczeń. Pierwszym z nich był koncert grupy Darmozjady w piątek w warszawskiej Przystani Piwnej. Po pierwsze dlatego, że przyszło trochę osób, a zapowiadało się, że nie przyjdzie nit, a po drugie, bo zagraliśmy bardzo dobry koncert, co ucieszyło potrójnie. Znowu zanotowałem niewielu snu, bo, pomimo że wróciłem do domu przed pierwszą, a najtrwalsi zawodnicy wracali ponoć o szóstej, to wstałem chwilę po siódmej, zbudzony wbrew sobie, żeby śpiewać w duecie „Mam tę moc”, co oczywiście uczyniłem, choć jeszcze o tej porze moc wcale nie była ze mną. O 9 wyjeżdżaliśmy na koncert do Działoszyna, miasteczka w powiecie Pajęczno. Graliśmy już tam, w 2012 r. Pamiętałem o tym, bo jeszcze gdy pracowałem w biurze, na korkowej macie dyndała mi na d głową smycz z logo miasta Działoszyna, na której trzymałem jakiś pendrajv, a którą dostałem właśnie tam, przy okazji występów letnich.
Graliśmy w tym samym miejscu co 7 lat temu. Nocowaliśmy gdzie indziej, to akurat zapamiętałem. Dzień występu wyglądał dość standardowo. Próba w okolicach 12-13. Po 14 obiad, który rozciągał się do 16. Dalej czas wolny na zabawy w podgrupach i o 20 koncert. Jeszcze w busie uradziliśmy, że sekcja warszawska wraca po koncercie na noc do domu. Na takich, średniokrótkich przelotach, gdy nie ma następnego dnia żadnego innego koncertu to już u nas w zasadzie norma. Skończyliśmy grać chwilę przed 23. W domu byłem ok. drugiej.
Znowu nie pospałem. Z rana odprowadziłem Alę do przedszkola i szykowałem się na spotkanie z Jerzym Urbanem. Tak właśnie, z tym samym. Spotkanie w ramach pracy nad rozprawą doktorską; co i rusz spotykam się ostatnio z mniej lub bardziej zasłużonymi komunistami. Ok.10 zadzwonili z redakcji, że w związku z tropikalnymi upałami, lekarz zabronił Urbanowi wychodzenia z domu, ale jak bardzo chcę, to mogę pojechać w czwartek lub w piątek do Urbana na chatę. W piątek, miła pani, to ja będę już na Woodstocku, odparłem, ciężko przełożyć. Wiemy, wiemy, odpowiedział głos po drugie stronie słuchawki. Człowiek z redakcji też tam od nas będzie. Po paru godzinach, gdy rozmawiałem z innymi dziennikarzami, okazało się, że w zasadzie każdy tam wtedy będzie, a w redakcjach zostanie sprzątaczka i stróż. Może to i lepiej. W Warszawie najeździłbym się rowerem po mieście ze dwa dni żeby ich wszystkich złapać, a tam będę miał ich wszystkich na miejscu.
Proszę więcej o doktoracie, chętnie przeczytam po o opublikowaniu.