Nie pisałem, bo nie miałem jak i kiedy. Trochę mi się też nie chciało w ten gorąc. A tak naprawdę, te czerwcowe tridua koncertowe tak mnie wymęczyły psychofizycznie, że od poniedziałku, a w zasadzie od wtorku, kiedy docierałem do domu, bo poniedziałek zawsze był na straty, nie mogłem się na niczym skupić. Może jedynie na rozpakowaniu walizki i spakowaniu nowych ciuchów na kolejny wyjazd. Ale nie żałuję. Dużo miłych chwil przetoczyło się przez moje żyły, trzewia i głowę w tym czasie…
Dlatego też szczegółową chronologię porzucam już na wstępie, bo takiej prehistorii, jak trzy tygodnie temu sobie nie przypomnę. Nasze koncerty-sami Państwo dobrze wiecie-złe być nie mogą, i zasadniczo, żaden z nich nie był. Pierwsza trójka: Jędrzejów-Wodzisław-Sosnowiec to jeszcze lajcik. W Jędrzejowie miło sobie pogadałem z Gutkiem, który tego dnia nas suportował. Wszędzie były poranne wyjazdy, bo próby mieliśmy zarządzane na wczesne popołudnie. Dzięki temu unikaliśmy drogi w największym skwarze, choć i tak klima w ryśkowym busie chodziła na pełen zycher. Po jędrzejowskim koncercie posiedzieliśmy odrobinę na dworze. Było wtedy tak gorąco jak i dziś a może jeszcze bardziej. Po występach wodzisławskich już nigdzie nie siedziałem. Wpadłem tylko po nasennego drinka do dyskoteki, która była zlokalizowana w podziemiach opasłego hotelu, w którym przyszło nam mieszkać. Klimat-niepowtarzalny. Testosteron można było ciąć nożem. Bramkarz początkowo nie chciał mnie wpuścić, bo nie miałem odpowiedniego stroju, ale wylegitymowałem się kartą hotelową i jakoś dał się uprosić. W Sosnowcu z kolei przyszło najwięcej ludzi. Na tydzień, dwa wcześniej na prośbę kolegi Marka z Booze and Glory, sosnowiczanina, ustaliliśmy w wąskim gronie, że zaprosimy go na scenę do wykonania Polski w duecie z Kazikiem. Marek na próbie nie był, bo akuratnie wracał z Holandii gdzie B&G dzień wcześniej występowało, ale już na koncert dotarł i zaśpiewał, czym, mam wrażenie, sprawił radość i nam i wszystkim przybyłym. Donosiła o tym fakcie nazajutrz lokalna prasa. Po występie poszliśmy z Markiem i paroma znajomymi „na piwo”, które trochę się nam przeciągnęło. Na szczęście nie przeszkodziło to mi w porannej podróży z techniką i nadrabianiu zaległości w lekturach oraz tekstach komercyjnych, a Jemu i Markowi w wizycie w markowej barberowni, gdzie towarzystwo wystrzygało Go na…bóstwo.
W Raciborzu było jeszcze goręcej niż tydzień wcześniej. Na domiar złego założyłem na scenę krótkie gacie i białą koszulkę, przez co stałem się doskonałym celem dla komarów i robactwa wszelkiej maści. Dość powiedzieć, że zjadłem kilka po drodze a jeszcze inne wyciągałem z oczu i nozdrzy, ale koncert zagraliśmy przedni. Podczas wykonywania „Polski” na scenę wtargnął agresywny prowokator, który długo nie dawał się powalić ochronie. Na szczęście nikomu, ani sobie, krzywdy nie zrobił, choć momentami zachowywał się naprawdę groźnie. Naturalnie „Polskę” na czas szamotaniny przerwaliśmy, ale później, gdy emocje opadły, zagraliśmy ją od początku jeszcze raz. Nawet ten przykry incydent nie pozwolił nam zepsuć sobie wieczoru ani wspomnień. Zwłaszcza że organizatorzy zadbali o to, żebyśmy dobrze zapamiętali ich gród. Część z pamiątek mam do dzisiaj w lodówce.
W Suchym Lesie koncert zagraliśmy…w deszczu. Przyszło załamanie pogody, i na sam nasz występ urwała się chmura. Na szczęście na powrót szybko się przykleiła, czyniąc atmosferę dookoła nas samych nieco bardziej do zniesienia, bo wcześniej topiliśmy się we własnym sosie. Po koncercie warto odnotować moją i Jego bytność w restauracji Kultowa w Poznaniu, wraz z kolegą mecenasem i jego uroczą narzeczoną. W miłym towarzystwie czas tak szybko nam uciekał, że nim się nie spostrzegliśmy, mimowolnie załapaliśmy się na pierwszy dzienny. Do Lublińca na szczęście zdążyliśmy odespać zaległości. No i zagrać fajną sztukę. Komary żarły niesłychanie, ale nie daliśmy się mimo to. Powróciliśmy na noc do Warszawy.
Ostatnia czerwcowa dwudniówka zaczęła się bardziej niż doskonale. Pojechaliśmy z grupą koleżeńską na bożociałowy łykend, nieopodal Iławy do miejscowości Duba, mając na uwadze, że dzień po przyjeździe, w piątek, będę musiał uciekać na koncert do Suszu, 35 kilometrów od. Pogoda raz to się psuła, raz poprawiała. Na samym koncercie lało, ale pod koniec już nieco się przetarło. Dzieciaki, które zabraliśmy na koncert, były przeszczęśliwe, a w domu, stoczyły prawdziwy bój o pałeczkę perkusyjną, którą Tomasz był im podarował. Następnego dnia wyjechaliśmy bardzo szybko, tak, że dzień przelał nam się w noc dość gładko. Dosłownie. Część odespaliśmy w busie, ale ile można spać w taki upał. W Grodzisku Wlkp. skąd pochodzi jedno z pyszniejszych piw jakie piłem, podjęto nas w hotelu „Behapowiec” obiadem i miejscowym, naprawdę miłym trunkiem. Po występie też się nim uraczyłem, bo świeży i zimny, był naprawdę przedni. Już na scenie widziałem, że z Kazikiem coś nie tak. Utykał. Parę dni temu przysłał smsa, że ma kłopot z łękotką i to na tyle poważny, że nie może biedaczysko chodzić, o skakaniu nie mówiąc, ale podobno idzie już ku dobremu. Tak czy inaczej koncert zakończył się o czasie i bez ponadprogramowych przerw. Wraz z Grudą, Wojtkiem i Morwą wróciliśmy na noc, do Warszawy. W zasadzie przyjechaliśmy w niedzielny poranek, koło 5. Moje towarzystwo wracało z działki po południu, więc wolny czas przeznaczyłem w Dzień Ojca na sen i lizanie ran. Zrobiłem sobie też kulinarny prezent. Zaszedłem do restauracji niedaleko domu na obiad. Zawsze chciałem tam wstąpić, żeby zobaczyć, czym Państwo mogą się poszczycić, ale jakoś tak się nie składało. Wreszcie się udało. I nie żałowałem ani jednej kilokalorii. Gdy myślałem, że nic lepszego po chłodniku już mnie nie spotka, dostałem rostbef z gnochi i figami w sosie grzybowym. Na deser się już nie skusiłem, bo nie chciałem zepsuć tego misterium.
Nazajutrz wydmuchałem trochę zalegających na wątrobie toksyn z łykendu w puzon, w studiu z kolegami Darmozjadami. Położyłem trąby pod dwie piosenki i na więcej nikt już nie miał sił. Upał nie odpuszczał. We wtorek byłem na Zamku Królewskim z Joanną, która odbierała dyplomy od faceta w gronostajach. Nasiedziałem się ze 2,5 h. Ja to jeszcze ja, ale te wszystkie doktory w togach, to dopiero miały przejebane. Nawet na bankiecie nie użyliśmy, bo chara była tak straszna, że lało się ze mnie jak z bałwanka Buli w lato.
A teraz jadę kolejką z Chełma do Lublina. Tak, tak, z Chełma. Skorzystałem, bo wybieram się za parę godzina na koncert Lee Scratch Perry’ego, który gra na lubelskim festiwalu „Inne Brzmienia”. Do Chełma zajechałem pokwerendować archiwa, ale w 3 godziny niewiele udało mi się znaleźć. W zasadzie nic. Liczyłem się z tym. Wiem jednak, czego już unikać, kiedy przyjadę tu kolejny raz na poszukiwania.
Z Lublina wracam na noc, PKS-em do Warszawy, żeby o 15 pojechać do Wyszkowa, gdzie zagramy z kolegami ostatni w tym roku koncert czerwcowy, a potem laba do połowy miesiąca. Nie pytajcie mnie w jakiej orientacji, pionowej czy siedzącej, zaśpiewa artysta piosenkarz. Nikt tego nie wie, ale czy to coś zmienia?
A ja z żoną i dziećmi jechaliśmy z Warszawy do Wyszkowa na koncert. Trzeba było wcześniej publikować wpis to byśmy podrzucili 😉