Kwadrum letnie w środku sesji (Polko-Czarnków-Ursynów-KK)

Na chacie mam parno i duszno. Trzeba było jednak zamontować klimę, nawet dla tych kilku dni w tygodniu, w których w tym miesiącu bywam w Warszawie. Znowu mieszkam na dwa domy. Trochę na wschodzie, gdzie mała Ala ma wakacje z dala od zgiełku metropolii, a duża Joanna pisze w pocie czoła swój doktorat. I trochę w mieście stołecznym, do którego przyjeżdżam za chlebem i oliwkami, i z którego ruszam w dalszą drogę, hen na północ lub daleki zachód, bo ze wschodu podróż bywa dużo bardziej uciążliwa, o ile w ogóle możliwa, o czym zaraz tu Państwu na ławę kawę wyłożę, o ile kawę wyłożyć można…

Wczoraj graliśmy w Polkowicach. Dobry koncert, bo wszystko stroiło i się ze sobą kleiło, ale zaaranżowany na najgorszy z możliwych terminów. Niedzielny finał dwudniowego święta miasta, od 23.00 do oporu, co w naszym wypadku oznacza pierwszą w nocy z okładem. Z numeru na numer ludzi odpływało, żeby na sam koniec pozostawić pod sceną garstkę najwierniejszych i najtwardszych. Zwłaszcza że prawie w ogóle nie padało. Do koncertu temperatura otoczenia była bliska wrzenia, a w pokoju, mimo rozkręconej na pełen zycher klimatyzacji, trudno było wytrzymać. Chwilę przed koncertem nad miastem przeszła ulewa, a temperatura spadła o połowę, do jakichś 15 stopni. Dobrze, że zabrałem długie spodnie i bluzę, i to w ostatnim momencie, kompletnie niepewny swoich ruchów i poczynań, gdyż powróciłem z wieczornego obejścia razem z małżonką, po tym, kiedyśmy się razem od stu lat wybrali na randkę, dziecię porzucając 300 kilometrów dalej dziadkom pod opiekę. Spakowałem więc do torby podróżnej swoje nieśmiertelne, zielone dresy. Pan Janek za to zapomniał spakować długiego odzienia. Chwilę przed występem wydzwaniał po kolegach i pytał, czy ktoś może ma jakąś extra parę do pożyczenia. Z pomocą przyszedł mu Wojtek, ofiarowując mu…dresy własne, zapasowe, odrobinkę przykrótkie, ale za to wygodne i niekrępujące ruchów, co dla Janka jest niezmierne ważne podczas każdego „show”, gdzie ledwie może usiedzieć za klawiszem, tak chłopaka nosi. Kto nie widział, niech żałuje; Janek w dresach grający na bisach Polskę-za wszystko inne zapłacisz kartą wiadomej korporacji.

Wyjechaliśmy z Warszawy o 8. Pół drogi przespałem a drugie pół przeoglądałem wraz z kolegami „Dziewczynę z tatuażem”. Nigdy chyba nie przestanie mnie nużyć ten szwedzki klimat, choć widziałem ten film już parokrotnie. Na próbę dotarliśmy chwilę przed 14. Wszystko poszło sprawnie, także zaraz po, udzielając w międzyczasie wywiadu lokalnym mediom, uciekliśmy do hotelu, oglądać potyczki Niemców i Brazylijczyków. Żeby nie tracić czasu, oddałem się pracy naukowej na tyle owocnie, że nawet nie zauważyłem jak Niemcy stracili gola i przegrali całe spotkanie. Kiedy wstałem od komputera, przyłożyłem tylko na sekundę głowę do poduszki i…odleciałem w sen głęboki i mocny na dobrą godzinę. Wiedziałem, że prędzej czy później, trzeba będzie oddać naturze zaciągnięty po barach dług. Wstałem, rozchodziłem zmęczenie, zszedłem na dół, do hotelowej restauracji. Zjadłem. Wróciłem na górę popatrzeć na Brazylijczyków, jak męczą się niemożebnie ze Szwajcarami. Żal było toto oglądać. Włączyłem komputer i zacząłem dalej robić swoje, od czasu do czasu rzucając okiem na telewizor.
Wraz z końcówką meczu poczęliśmy się zbierać do wyjścia. Tego dnia akurat nie trafiłem żadnego wyniku. A do tamtego momentu całkiem nieźle mi szło. W redakcji w telewizji mamy wewnętrzny konkurs na typowanie wyników. Remis, zwycięstwo drużyny A albo B. Na 8 spotkań trafiłem 5. Wczoraj żadnego. Dziś na szczęście powoli się odkuwam, a bić się jest o co. Stawka to 5 dych na wejście. Gra 16 osób, także 8 stów w puli. Jest jednak jeden warunek. Zwycięzca, lub zwycięzcy, połowę wygranej sumy przeznaczają na grilla pod mostem Poniatowskiego i zapraszają nań pozostałych. Bardzo spodobał mi się ten egalitarny podział, dlatego ochoczo przystąpiłem do gry; taki rodzaj hazardu akurat lubię, taki, w którym wszyscy są zwycięzcami.

Wspominałem, że mieszkam na dwa domy. Od początku czerwca, a w zasadzie, od końca maja. W związku z tym, na koncert w Kędzierzynie-Koźlu postanowiłem pojechać z rodzinnego TL. Sprawdzałem różne sposoby dotarcia tamże. Wszystkie wymagały jakichś karkołomnych prób, stojących na granicy czasowej i finansowej opłacalności. Wybrałem więc model łączony-samochodowo-kolejowy. Żeby zdążyć na próbę, wyruszyłem z domu rodzinnego autem, bladym świtem, chyba przed 4, osiemdziesiąt kilka kilometrów, do Jarosławia. Zostawiłem samochód na przydworcowym parkingu. Wsiadłem do pociągu relacji Przemyśl-Kołobrzeg, jadącego m.in. przez Opole, który zawsze się spóźnia. I rzeczywiście-tym razem też się spóźniał, do Krakowa. Od Częstochowy jechał już o czasie, natomiast 30 km. przed Opolem, opóźnienie znowu się pojawiło, czyniąc moje spokojne 25 minut przeznaczone na przesiadkę, niespokojna gonitwą peronową, zwieńczoną na szczęście sukcesem. W pociągu do którego się przesiadałem siedział już On. Podróżował nim od Wrocławia. Dotarliśmy więc, jednym składem na miejsce, po godzinie wspólnej podróży od Opola i pięciu minutach podróży taryfą. Miasto, dziwne, betonowe, poprzetykane sosnowymi parkami. Pogoda-już w południe mocno niepewna. Parno, duszno, lekki deszcz, to znowu duchota nie do zniesienia. Zakwaterowano nas w hotelu o sportowym rodowodzie. Na ścianach zdjęcia drużyn sportowych, które gościły w nim na zgrupowaniach, na piętrze wystawione do dyspozycji gości rowerki, wiosła i bieżnia. Wszystko raczej przechodzone i nie pierwszej młodości, ale sprawne. Była tez siłownia, a jakże. W przerwie między próbą a koncertem postanowiłem z niej skorzystać.

Duch czasu zmieszał się w niej z potem tysiąca ćwiczących i siłą białej rasy. Klasyczna osiedlówka, jak z piwnicy gierkowskiego bloku, z wysłużonym sprzętem i historią bijącą ze ścian. Całość przyozdobiona patriotycznymi wlepkami miejscowej braci kibicowskiej, traktujących o wyższości Polaka nad Arabem itp. Dość obco się tam czułem, może dlatego, że przyszedłem nań ćwiczyć odziany w tunezyjską pół-dżalabiję, co, miałem wrażenie, nieco zaciekawiło jednego z ćwiczących, który akuratnie kończył trening, gdy ja zaczynałem.


Do godziny rozpoczęcia koncertu lało na wciąż. Na nasz występ ustało. Pan czuwał. Po koncercie zajechaliśmy na stację; pobraliśmy skromne ilości, które spożyliśmy przed hotelem, chwilę po północy. Zostawiłem kolegów w trakcie spożycia, sam udając się na spoczynek. Następnego dnia czekała mnie droga powrotna na wschód. Zaczęła się od nerwówki, bo pan taksówkarz się spóźnił. Na szczęście miasto o tej poprze dnia, a startowałem po 7 rano, było raczej mało uczęszczane. W Opolu, gdzie miałem czekać 20 minut na przesiadkę, dowiedziałem się na dzień dobry, że pociąg opóźni się o dodatkowe 20, co też uczynił, ale na jego i kolei państwowych usprawiedliwienie trzeba zaznaczyć, że do Jarosławia nadrobił obsuwkę i dojechał o czasie. Większość drogi spędziłem na czytaniu prezentacji i notatek, przygotowując się do egzaminu, który miałem w zeszłą środę, a który zdałem na bdb. Trwa w końcu sesja. W tym semestrze została mi jeszcze jedna potyczka, na początku lipca, ale nie wybiegam zbytnio w przyszłość, żeby nie zapeszyć.

W Jarosławiu auto stało, tam gdzie je zostawiłem. Obejrzałem je, przed zapuszczeniem silnika, z każdej strony. Wystarczy już w tym sezonie wizyt w zakładzie blacharskim. Dotarłem do domu po południu. Głodny jak wilk. Zjadłem mamine pierogi. Pojechałem do parku-trwał akurat festyn z okazji Dnia Dziecka. Kupiłem Ali balon z kucykami ponny. Potem moczyliśmy nogi w fontannie.

Siedziałem sobie w Tomaszowie do środowego popołudnia. Wróciłem do Warszawy na wieczór. Poszedłem do telewizora, na wieczorne telefony, do pracy. W czwartek i w piątek zresztą też. W sobotę graliśmy koncert na Ursynowie, w ramach Dni Ursynowa. Na próbę, na 14, przyjechałem rowerem. 25 kilometrów z Żoliborza zrobiłem w około godzinę. Z powrotem chciało mi się mniej, więc zajęło mi to nieco dłużej. Ursynowski koncert był jednym z lepszych, jaki pamiętam. Naprawdę-solidny, mocny, wyrazisty. Według niektórych, za krótki, bo punkt 23 mieliśmy skończyć, choćby nie wiem co się działo, i rzeczywiście, tak właśnie się stało. W połowie drugiego bisu-Krwi Boga, Kazik, niczym tamburmajor w orkiestrze, machnął na pauzę, i wszyscyśmy pomilkli, ku rozczarowaniu gawiedzi, szczelnie wypełniającej tego wieczora Kopę Cwila. Ludzi było bardzo dużo. Po koncercie umówiłem się z Yrym, że zajrzę do baru Janusz, który zlokalizowany jest po drugiej stronie stacji metra. Jednak podobny plan, jak się miało okazać, powzięło tego dnia jeszcze kilkaset innych osób, bez uzgodnienia tegoż z właścicielem. Kiedyśmy się doczłapali do wodopoju, kolejka sięgała pod drzwi wejściowe. Aśka i Yry zniknęli w odmętach knajpy, a ja, plus kilku znajomych, czekaliśmy na rozwój wypadków. Mijały minuty i kwadranse, ale nic się nie zmieniało. Ludzi nie ubywało, kolejki się nie zmniejszały. Ukłoniłem się więc nisko koleżeństwu, i poczłapałem do wejścia do metra. Wsiadłem w wagonik i wysiadłem zeń na placu Wilsona. Stamtąd pieszo dotarłem do domu. Wypiłem nasennie zimne piwo i poszedłem spać na kilka godzin. Nazajutrz jechaliśmy do Czarnkowa. Czyli daleko.

W Czarnkowie, dokładnie odwrotnie jak w Kędzierzynie, przez cały dzień było upalnie i gorąco a z chwilą naszego koncertu przyszła burza i ulewa takich rozmiarów, że mieliśmy poważne obawy, czy koncert w ogóle dojdzie do skutku. Na szczęście deszcz nieco odpuścił. Ludzie, zmoknięci, pod parasolami, czekali i wyczekali razem z nami w komplecie niemal do samego końca.

Zaraz po próbie w Czarnkowie, obiadem podjęła nas grupa koleżeńska, której trzon stanowili właściciele i pracownicy rodzinnej firmy cateringowej. Jedliśmy wszyscy przy długim stole, na tarasie domu, położonego w środku czereśniowego sadu. Wyborna kuchnia, prześliczne miejsce i jeszcze lepsi ludzie dookoła. Aż żal było wyjeżdżać. Spać położono nas z kolei w Trzciance, czyli drugiej miejscowości powiatowego duopolu-Czarnków/Trzcianka-rejestracja PCT. Nie znałem w ogóle tych terenów, a okazały się naprawdę urokliwe i nęcące. Jeziora, ścieżki do spacerów, płazy i komary uzupełniały ofertę, kiedym spacerował po leśnych ostępach w najbliższej okolicy. Hotel położony był w leśnym zaciszu’ gdy wróciliśmy po koncercie, ziemia parowała gorącą od deszczu wodą, dookoła skakały żaby, mnóstwo żab. Nie dziwota zatem, że postanowiliśmy jeszcze odrobinkę posiedzieć i pogwarzyć na powietrzu. Przeciągnęły się nam te pogaduchy dość długo, na szczęście nie musiałem się następnego dnia nigdzie spieszyć i na spokojnie powróciłem do Warszawy busem, do pustego domu, w którym poczytałem co nie bądź, przeprasowałem koszulę i wieczorem pojechałem na nagranie. We wtorek siedziałem praktycznie cały dzień w chacie. Uczyłem się. Kończyłem teksty. Wyszedłem na wieczór, po zakupy. W środę uczyłem się do południa, a po południu wpadłem na wydział złożyć referaty z filozofii. Po drodze zajrzałem do protestujących studentów pod Pałac Kazimierzowski a o 17 usiadłem do egzaminu w starym BUW-ie. Dalej to już wiecie. Podróż na wschód, powrót, Polkowice no i kółko się zamyka. Jutro zamierzam bladym świtem ruszyć do swoich dziewczyn, obejrzeć z bratem mecz Polaków, a wieczorem spotkać się z tomaszowskimi kolegami. No i oczywiście zamierzam czytać książkę w obcym języku. Idzie mi to średnio bo i materia nowa i nie nawykłem do ustawicznego sprawdzania nowych terminów i szukania w głowie odpowiedników polskich dla angielskich idiomów, co to pierwsze słyszę, co znaczą. No ale żałować się nie będę. Gowin minister na pewno też nie zamierza mi odpuszczać; jak się nie obronię z doktoratem do 2020 roku, to cały proces się kasuje i od nowa Polska ludowa. O ile władza okaże się głucha na protesty kadry naukowej i studentów-tej garstki, która podnosi głowę, choć, wierząc słowom ministra Gie, nie bardzo wie, przeciw czemu w ogóle protestuje…

3 odpowiedzi do “Kwadrum letnie w środku sesji (Polko-Czarnków-Ursynów-KK)”

  1. W Kędzierzynie też mrowie ludzi, widziałem nawet paru mocno 70+ . Przepadało trochę pod koniec koncertu ale deszczyk był lekki, krótki i przyjemny, toteż niespecjalnie przerzedził audytorium. Kult, jak się zorientowałem na Dniach Miast Tych i Owych nie gra Sowietów, co jest stratą niepowetowaną, natomiast atutem jest to, że Polskę śpiewa Kazik. Spotkałem zespół na CPN-ie krótko po koncercie ale już się ładowali do busa. Mignął mi tylko Morawiec, no i w środku uwięziony Pan Zdunek, co to kupując kanapkę na ciepło, musiał się mierzyć z obszernym zestawem pytań typu: pieczywo żytnie czy pszenne? Jakie sosy etc.
    Jarku, trochę długo kazałeś czekać na ten wpis i myślałem, że o K-K będzie trochę więcej, ale co tam, co tam – jak mawia Makłowicz. Uprasza się o jeszcze!
    PS. Setę z Kędzierzyna wrzuciłem na forum Kultu. Jeśli kto posiada ursynowską lub dwie pozostałe, miło by było łypnąć okiem

  2. Czarnków to rzeczywiście było pogodowe wyzwanie. Ale miałem wrażenie, że ludzie się nie poddali i pomimo pompy z niebios dotrwali do – jak to rzekł Kazik – „końcowego finału”. My także dotrwaliśmy, podróżując na tę okoliczność z Poznania i jak się okazało warto było. Przybicie „5” z moim 11-letnim synem i podarowanie mu smyczy z identyfikatorem było mega WAŻNE 😉 „A w Kulcie i tak najlepsze są trąbki” – to nie moje są słowa, tylko syna. Pozdrawiamy gorąco z Poznania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.