Od dłuższego już czasu grupa młodzieżowa nie zagrała dwóch koncertów jednego dnia. Aż do wczoraj. I to w oddalonych od siebie o przeszło 400 kilometrów miastach. Ongiś słyszałem, że kiedyś bardzo popularny wokalista grywał dwa koncerty dziennie, na południu i północy kraju, mając do dyspozycji dwa równoległe składy akompaniujące. Sam przemieszczał się samolotem, a linie działania obu grup wyznaczał pas autostrady. Do dziś nie wiem, ile w tym prawdy.
W Białymstoku graliśmy juwenalia. Zaczęliśmy występ chwilę po północy, żeby skończyć ok.2.30. Szybka zrywka do hotelu, spanie do 6 rano. Od 6.30 wydawali śniadania. Zjadłem kilka owocków i popiłem jogurtem. Kompletnie nie chciało mi się jeść, nie o tej porze. Spotkaliśmy na śniadaniu O.S.T.R-a. Grał przed nami w Białymstoku. Tego dnia co my jechał do Gdańska i znowu miał wystąpić przed nami. Też miał zamiar zagrać tego dnia dwa koncerty, bo po Gdańsku leciał na Szczecina, a ze Szczecina…na komunię syna.
Po śniadaniu cała nasza grupa stachanowców popakowała się w kibitki i ruszyliśmy przed siebie, poprzez Warmię i Kurpie, aby na 12.30 zameldować się na próbie na Wybrzeżu. Podług lajnapu przewidziano dla nas raptem godzinę dwadzieścia występu. Raptem, bo dla nas godzina to w zasadzie rozgrzewka. Ale nie specjalnie z tego powodu byłem zasromany. Akurat po takiej szaleńczo-straceńczej podróży, którą żeśmy przeżyli, na więcej niż złotydwadzieścia nie zdążyłem wygospodarować sił. Od jakiś 3 tygodni zmagam się z zatkanymi na amen zatokami i flegmowym kaszlem. Od tygodnia lecę na antybach i niespecjalnie widzę efekty. Przeciwnie, wydaje mi się, że z dnia na dzień jest tylko gorzej. W graniu to paskudztwo mi nie pomaga.
Koncert białostocki był bliźniaczo podobny do rzeszowskiego sprzed dwóch tygodni. Też zaczęliśmy po północy, też skończyliśmy po drugiej, też był ten sam kierownik sceny, pogoda była idealna pod granie-nie za zimno, nie za gorąco. No i, i tu i tu, zagraliśmy bardzo dobre koncerty. Takie mocno mięsiste i gęstym samym wypełnione. Bez zbędnej ze strony Kazika konferansjerki, w zasadzie sama, czysta muzyka, co ważne, zagrana pewnie i sprawnie-bez wysypek, wtop i sąsiadów.
Zarówno po Rzeszowie jak i po Białymstoku nie było żadnych dodatkowych atrakcji, bo i powroty były szybkie i wybitnie poranne. Z Rzeszy wydostawałem się za pomocą auta kierownictwa, chwilę po 5 rano. Kazik miał cos na mieście, ja miałem program na żywo do zarejestrowania. Droga była koszmarna; na Warszawę ciągnęły zastępy manifestantów, bo akurat tego dnia odbywały się w stolicy cztery marsze antyrządowe.
Do Rzeszowa dojechaliśmy sprawnie i bez przygód, choć nieco spóźnieni. Po próbie zostało nam na tyle dużo czasu, że postanowiłem pójść pobiegać do pobliskiego parku, czego od dawna nie praktykowałem, a co, jak się okazało, sprawia mi nadal mnóstwo frajdy. Na wieczorny posiłek udaliśmy się do hotelowej restauracji. Zjadłem tam naprawdę wyborną pizzę którą popiłem jeszcze lepszym prosecco. Podobnie i On. Przy okazji byliśmy tamże świadkami kuriozalnej sytuacji. Taras restauracyjny, na którym spożywaliśmy, sąsiadował z wolnostojącym domem jednorodzinnym, odgrodzonym od hotelu wysokim żywopłotem. Słychać było, jak za parkanem szczeka pies, gra radio itp. Podobnie było pewnie słychać na prywatnej posesji nasze rozmowy, śmiech pozostałych gości, którzy akurat zgrupowali się przy kilku stolikach wewnątrz knajpy, a żeby nie dusić się od swoich oparów, bo było tego wieczora parno i gorąco, otworzyli drzwi do knajpy na oścież. Ok. 20.30 na taras przyjechał patrol policji w sile dwóch funkcjonariuszy. Wziął na spytki dwójkę ludzi stojących akurat na papierosie i nakazał zaprzestania głośnych rozmów. Przysiągłbym, że pies, który ujadał za płotem, generował więcej decybeli niż wszystkie Polaków rozmowy w knajpie w owym czasie, ale w końcu, milicjant/urzędnik wie lepiej. Jako żywo przypominało mi to sytuację z restauracji Dom na Żoliborzu. Fajne miejsce, ale ma jeden feler. Knajpa usytuowana jest w wolnostojącym domu, za płotem jest dokładnie taki sam. I z tego domu za płotem, w niedzielnych, obiadowych godzinach szczytu, kiedy w knajpie przebywa najwięcej ludzi, ktoś puszcza ryczącą basem, nieznośną techniawkę najgorszego sortu, taką, od której przewracają się trzewia. Dobrze mieć miłego sąsiada i dobrze dobrze z nim żyć.
Między Białymstokiem i Rzeszowem graliśmy juwenalia w Nysie i na stadionie Syrenki, w Warszawie. W Nysie z ludźmi średnio, w Warszawie-morze głów. W Nysie-pod dachem, w Warszawie, na ogromnej scenie plenerowej. W Nysie lało cały dzień, w Warszawie się zanosiło, ale na szczęście przeszło bokiem. Za to w obu miastach zagraliśmy lepiej niż dobrze. W Warszawie w szczególności. W Nysie nic na to nie wskazywało, bo już na próbie ciężko się szło dogadać z miejscową techniką i ogarnąć odsłuchy, ale finalny efekt pozytywnie nas zaskoczył. Długo graliśmy w Nysie, prawie trzy godziny. Wypluci dotarliśmy do hotelu. Zmarzłem strasznie tej nocy. Za oknem lało dalej, w pokoju kaloryfery pozakręcane a klima bez nagrzewnicy. W Warszawie, niby jak u siebie, ale jak nie u siebie, kiedy wpadasz na trzy godziny do domu. Przyjechałem pod scenę samochodem. Pan parkingowy z ochrony kazał mi się ustawić prostopadle do auta dostawczego. Uprzedzałem, że przed 24-tą nie przyjdę przeparkować, bo będę zajęty, ale pan zaręczał, że nie będzie takiej potrzeby-w życiu pięknym. W połowie koncertu przyszedł do mnie Wietecha z prośbą, żebym wydał kluczyki, bo trzeba przestawić samochód. Na szybko, między jedną dmuchaną partią a drugą, wyjaśniłem, jak uruchomić imoblizer, bo to nie taka prosta sprawa. Powiedział, że sobie poradzą. Przestawili auto na pych.
W Gdańsku zagraliśmy łącznie 19 kawałków plus jeden bis, a i tak byliśmy już po czasie. Pogoda na szczęście dopisała, choć niemal w całym kraju lało jak z cebra. Tak się dla nas szczęśliwie ułożyło, że wyjątkowo nie byliśmy rozstawieni na koniec, a po nas występowało jeszcze kilka innych kapel, m.in. Smolik, który tuż przed swoim występem bardzo narzekał, że dostał taki a nie inny czas antenowy, bo parokroć przerabiał granie po nas i zawsze było ciężko utrzymać mu w żywiole i liczebności publiczność. Chyba coś na rzeczy jest, bo gdyśmy odjeżdżali spod sceny, pod nią dość mocno się przerzedziło.
Plan miałem taki, że w związku z wczesną koncertu porą i wczesnym jak na nas końcem, nie pójdę się z nikim spotykać na miasto, tylko pierwszy raz, od niepamiętnych czasów, obejrzę sobie finał Ligi Mistrzów. Obejrzymy. Ja, On, Gruda, Kazik-wszyscyśmy chcieli obejrzeć go wspólnie w hotelowej restauracji, ale powiedziano nam, że knajpa oglądania zbiorowego meczów nie prowadzi, bo nie ma odpowiednich pozwoleń, a poza tym telewizor i tak jest zepsuty. Rozeszliśmy się więc po pokojach. Kupiliśmy sobie wcześniej napoje w barze, na pierwszą połowę. Na drugą dokupiliśmy jeszcze, ale na tyle rozsądnie, że z rana zebrałem się bez kłopotów i najmniejszych miazmatów. Po meczu, który mocno mnie rozczarował i zirytował, była jeszcze chęć na kontynuowanie walki, ale knajpa była już na szczęście zamknięta, a tak słodko się nam rozmawiało i oglądało przy samej koli z lodem, żeśmy nie szukali już kropel ni po pokojach ni na stacji. Wstyd się przyznać, ale po meczu oglądaliśmy jubileusz 20-lecia pracy artystycznej braci Golec. Impreza z wielką pompą w katowickim Spodku. Nie wiem, czy bilety sponsorował krajowy gazowy gigant, bo publiczność co i rusz wymachiwała nad głowami kolorowymi ciupaskami z logo firmy, ale ludu było po dach. Na scenie ferie barw, kolorów; układy choreograficzne, nietuzinkowi goście. Groźnie się zrobiło, jak puszczali na telebimach słynną wypowiedź G.W.Busha, w której cytował słowa piosenki o ściernisku. Zupełnie nas jednak rozkleił obrazek z papieżem i bogoojczyźniana pieśń ku czci, która popłynęła dalej pod strzechy sygnałem rządowej telewizji. Przełączyliśmy na coś innego, komercyjnego, ale i tamto coś nie zajęło naszej uwagi na dłużej. Skończyliśmy więc marnie, jak niemieccy emeryci, ze szklankami ciepłej koli i stopionego lodu w pościeli.
O majówce, mimo że kończy się maj, niespecjalnie miałem siłę i ochotę pisać. Raz, że właśnie w łykend majowy złapałem zapewne tę francę chorobową, która teraz w najlepsze się rozwinęła i trzyma jak zła, a drugi raz, że przez własną głupotę popadłem w koszta i zepsułem sobie humor. Chciałem przeparkować auto, na działce pod Powidzem, bo tam udaliśmy się z grupa rówieśniczą. Tzn. grupa udała się już pod koniec kwietnia, a ja zaraz po ostatnim, anplaktowym występie, w Stodole. Plan był taki, że przyjeżdżam na jeden dzień, drugiego jadę na koncert do Żnina, a następnego dnia wracamy do Warszawy, żebym 3 maja pojechał do Wrocławia na finał majówki i powrócił szczęśliwy na rodzinne łono następnego dnia. No i wszystko szło zgodnie z planem do feralnego wieczora, dzień przed żnińskim koncertem. Na działce miejsca mało, zmierzchało się, do tego zanosiło się na deszcz. Chciałem przeparkować samochód, nie zauważyłem betonowego słupka, a dalej to już sami wiecie. Ja wkurwiony na siebie, żona na mnie, humory reszty kolegów jakby bardziej stonowane. Ogólny gnój z powodu swojej własnej arogancji i zbytniej pewności siebie. Długo trzymał mnie ten kac po tej akcji, ale na szczęście puścił i jakoś nauczyłem się z nim żyć. Na koncert do Żnina, swoją leciutką jak piórko kolażówką, prosto z Bydgoszczy przyjechał radny Mikołajczak. Na noc zostać nie chciał, w dwie godziny obrobił się z powrotem. My natomiast, ja i On, chwilę po śniadaniu, ruszyliśmy moim porysowanym autem w swoje strony. Ja po rodzinę nad powidzkie jeziora, a On w drogę do Wrocławia, którą rozpoczynał na stacji w Mogilnie, przez które ja akurat przejeżdżałem.
Wrocławski koncert wspominał będę dobrze, choć niestety, jak to ostatnio się we Wrocławiu przytrafia, kwaterunek mieliśmy dobry i z wygodami, ale totalnie pod miastem, na rogatkach, także do centrum nie starczyło czasu po próbie, a po koncercie nie było już siły. Z nikim znajomym więc się nie widziałem, nie licząc dwóch kolegów przy płocie przed sceną, z którymi zdążyłem wymienić zdawkowe i kurtuazyjne uprzejmości, a i to nie za długo, bo nawoływano do wsiadania do auta. Wspomnieć należy, że podróżował z nami do Wrocławia red. Milewski, który akuratnie gościł w starym kraju, a podróże z Piotrem to zawsze niezapomniane, intelektualne doznania, zwłaszcza powroty, o czym niestety nie dane mi było się przekonać, gdyż wracałem z Wrocławia z Kazikiem, jego nową furą, bez żadnej ryski i przetarcia. Kiedy wysiadłem zeń i spojrzałem na swoje marne odbicie w krzywiźnie porysowanych drzwi własnego auta, uznałem sam przed sobą, że od teraz, zawsze będę słuchał rad mądrzejszych, a tych dookoła mnie nie brak. Na szczęście.
Cały mijający tydzień upłynął mi pod znakiem a to zmagania się z chorobą, a to ze zmęczeniem, przedzielonych pierwszą konferencją naukową, na której miałem okazję zaprezentować swój referat. Temat jego, a jakże, bo konferencja tyczyła się kultury studenckiej PRL, wyznaczyło mi dwóch kolegów z kapeli, Kaik i Janek, którzy do dziś z rozrzewnieniem wspominają czasy, kiedy spotkali się po raz pierwszy, na strajku studenckim w 1981 roku. W trakcie trasy anplaktowej nagrałem ich wypowiedzi, później, za pomocą Majoneza, kolegi od wizualizacji, zmontowałem to to do 20 minutowego minidokmunetu, opatrzyłem komentarzem i puściłem…7 osobom na sali, które akurat przyszły, z czego zainteresowanych wydawały się 3. Coś jednak z tym urobkiem uczynić muszę, bo szkoda go na „pułkownika”, choćby dlatego, żeby zostawić dla potomnych świadectwo wykute niekoniecznie na styropianie i z opornikiem w klapie.
Jadę dziś do domu busem z techniką. Wyjechaliśmy chwilę po 9. Zbyszek, kierowca, goni ile fabryka dała, ale z powodu tego, że transit załadowany jak kuszetka do Koszalina, trochę nam się jeszcze zejdzie. Na 16 doktor Joanna zamówiła stolik w Domu, także do tej pory powinniśmy się wyrobić. Ciekawe, jak tam dobrosąsiedzkie stosunki na rejonie…
****bnąć to i Mistrzom się zdarza. Głowa do góry, pozdrawia anonimowy Czytelnik 😉
Fajnie poczytać jak wyglądają kulisy trasy. Dzięki za 3majówkę, koncert jak zwykle przesłonił swoją wielkością wszystkie inne 🙂
Jarek, napisz jak wrażenia z K-K. Wiem, że to tylko dni miasta X ale wyszło naprawdę ok, mimo, że chyba były jakieś drobne problemy z nagłośnieniem. Publika, choć przypadkowa, mocno zintegrowana. ja widziałem kilka osób grubo po 70+ i powiem Ci, byłem w szoku, jak ta granica się przesuwa.