Ta niedziela przywitała nas godzinę szybciej, gdyż w nocy nastąpiła zmiana czasu. Parę godzin przed nią zagraliśmy naprawdę dobry koncert w Gdańsku, w Filharmonii Pomorskiej. W pełnym składzie i na pełnym luzie. I to się dało odczuć. Tradycyjnie już, chwilę po, spotkaliśmy się w stałym w zasadzie gronie, On, ja, Marta, Yry i Kazik, plus kilku nowych, w browarze-restauracji Hotelu Gdańskiego, sto metrów od sali koncertowej. Pierwszy przyszedł Majonez-pan od wizualizacji. Zajął miejsce, dalej doszlusował Jeżyk. Gdy zapytał w drzwiach, czy mogą się dosiąść do kolegi, z pomocą przybył kierownik sali, wskazując stolik-większy i w lepszym punkcie sali. To nic, że żaden z nas nie zrobił rezerwacji. Knajpa postarała się o to sama z siebie. Przecież wiadomo, że po koncercie na Ołowiance zawsze tam przychodzimy…
Posiedziałem z Majonezem gdzieś tak do pierwszej. Zawinęliśmy się jeszcze przed zmianą czasu. On, Yry i Marta wrócili godzinę później, a w zasadzie dwie. Pierwszy zmył się Kazik. W sumie to chwilę zabawił, ale ewidentnie nie miał tego dnia humoru. Dosiedli się jeszcze do nas koledzy-organizatorzy z klubu Stodoła, która całą trasę, jak co roku zresztą, przygotowuje. Z rana, to jest chwilę po 9, poczęliśmy się, ja i On, przepoczwarzać w żywe istoty. Nie było nadużycia na szczęście, także i poranek nie był przykry. Ba, nawet całkiem ciekawie się zapowiadał. Nad wodą, przy Żurawiu, gdyż na Żuraw właśnie mamy widok z okna, poczęli się pokazywać już pierwsi spacerowicze. Słońce wpadało i do naszego pokoju przez malutkie okienka, więc nie czekaliśmy zbyt długo żeby wyścibić nos na zewnątrz. Na śniadaniu śniadaniował obok nas Michał Rusinek, więc czego chcieć więcej. Postanowiłem iść za ciosem i wykorzystać swój wolny dzień na konserwację tężyzny fizycznej. Poszedłem na siłownię, sieciówkę przy dworcu głównym. Uprzednio dotarł już na nią kolega Jabłoński, który ostatnimi czasy bardzo sobie to miejsce upodobał. Po solidnym treningu wróciłem niespiesznie do pokoju, On szykował się akurat na wyjazd do Sopotu. Do baru Przystań. Postanowiłem zostać i zająć się pisaniem…
Gdańsk pierwszy
Wyjechaliśmy z Warszawy busem, punktualnie o 11. Mieliśmy na pokładzie komplet. Janek i Yry męczyli serial 24 h który został im z poprzednich wojaży. Na rogatkach Gdańska zatrzymali się gdzieś około 14-tej. Męczył się też doktor Mirek, ale trochę z innego powodu. Pół nocy wybierał bowiem z piwnicy swego domu fekalia, które się tam dostały przez pękniętą rurę, a jak wiadomo, takich rzeczy bez wódki nie rozbieriosz. Reszta, w tym ja, głównie spała. Od czasu do czasu zerkałem do gazety, żeby coś przeczytać, ale max po pół godzinie znowu odpadałem. Dzień wcześniej graliśmy anplakt w Stodole, który strasznie mi dał popalić, czysto fizycznie. Czułem się po nim, jak po solidnie przepracowanej dniówce przy łopacie albo kilofie. Pospinane mięśnie, ogólny brak siły. Co roku bowiem tak jakoś pod włos modyfikujemy nasz anplaktowy program, że dla sekcji dętej jest coraz więcej grania, a lat nam nie ubywa. Krótkie przerwy, do tego w moim przypadku, poranne pobudki z małą Alą („ja nie jestem małą dziewczynką, ja jestem Ala Ważny-cyt.”), plus szaro-bure życiowe obowiązki zawodowe, a doba ma, jak w serialu, tylko 24 godziny. Dość powiedzieć, że przy anplaktowych koncertach to my, dęci muzykanci, oddajemy naturze więcej z siebie niźli w graniu elektrycznym, gdzie choćby już same decybele najbardziej biją w kolegów z przodu sceny.
Filharmonia Bałtycka zawsze mi się dobrze kojarzyła, podobnie jak samo Wybrzeże. Do tego cieplarniane wręcz warunki akomodacyjne, bo od dwóch lata kwaterują nas w hotelu tuż obok sali. Kiedy wszedłem wczoraj na próbę i zobaczyłem, że pierwszy rząd krzeseł stoi dosłownie metr, dwa od nas, nieco się zląkłem, bo to trochę dziwnie, kiedy kontakt z publicznością jest dosłownie fizyczny. Choć z drugiej strony, pomyślałem, to chyba właśnie o to chodzi w tym naszym graniu, żeby maksymalnie skracać dystans, o ile można w ogóle o tym mówić przy graniu w anturażu filharmonii. Opiekunka małej Ali, pani Olesia, która pochodzi z Ukrainy, opowiadała mi, że bardzo popularne jest na Ukrainie granie koncertów po domach, nawet w blokach. Kapela rozstawia się w salonie. Publiczność, oczywiście, nie nazbyt liczna, zbija się w ciasne stada i tak sobie na kilkudziesięciu metrach urządzają, jedni i drudzy, wspólne życie przez 2 godziny. Wczoraj, kiedy spojrzałem na dywany i bibeloty rozrzucone na scenie, a za chwilę spotkałem się spojrzeniem z panem i panią dwa metry ode mnie, trochę się tak poczułem. Jakbym grał koncert w dużym pokoju. Bardzo dużym.
Wspominałem na wstępie o Majonezie. To przesympatyczny kolega, który odpowiada za wizualizacje. W tym roku postanowiliśmy wpuścić na nasze akustyczne sceny trochę więcej prądu, bo prócz tradycyjnej już scenografii, za kapelą, na półokrągłym, wielkim ekranie, Majonez wypuszcza ilustracje filmowe do każdego kawałka. Na maxa mi się one podobają. Nie zawsze mogę śledzić każdą z nich, ale te które znam, znamionuje duże wyczucie i fachowa robota. Nasza współpraca z kolegą M. rozpoczęła się zresztą już w poprzedniej trasie pomarańczowej, gdzie, tam gdzie to było możliwe, wizualizacje, na znacznie większych nośnikach, również były prezentowane.
Koncert wypadł doskonale. Zmęczenie ustąpiło, pojawiło się jak zwykle pod koniec, ale na to mądrych nie ma. Widział kto kiedy wypoczętego kolarza po Tour de France?
Warszawa trzecia
Trzeci koncert w Stodole, metrykalnie był de facto drugim, ponieważ drugi-właściwy, został przeniesiony na końcówkę kwietnia w związku z nagłym zachorowanie Tomasza Goehsa. A właśnie, apropos Tomasza i jego zdrowia, z tego co mówi i jak sobie radzi, wnioskować należy, że wszystko już wróciło do normy i daj Boże, więcej licho go nie weźmie. Druga Stodoła, która była trzecią, lub odwrotnie, w zależności od przyjętej nomenklatury, była o tyle niepewna, że w zasadzie do poprzedzającego ją wtorku, nie wiedzieliśmy, czy zagra z nami Tomek, czy jego zmiennik-Kuba. Ostatecznie Tomasz wyszedł ze szpitala w środę. Tego samego dnia wrócił do Poznania, nabył się z rodziną półtora dnia, i w piątek ponownie zameldował się w Warszawie. Na szczęście w zupełnie innym charakterze.
Próbę zagraliśmy dość długą, bo Tomek wciąż zdawał się nie pojmować, że jego rozbrat ze sceną trwał raptem 2 tygodnie a nie dwa lata, i przez ten czas tempa naszych numerów zbytnio się nie zmieniły. A koncert zasadniczy…trochę tak, jakbyśmy odzyskali pewność, że mamy na bramce najlepszego bramkarza. Że gdy zaśpi obrona, komuś powinie się noga albo nie wybije piłki odpowiednio wcześnie na aut, zawsze, na końcu jest jeszcze bramkarz, który dlatego jest najlepszy, bo potrafi zatrzymać te wszystkie wpadki i dać drużynie pewność grania swojej piłki, tak, jak potrafi najlepiej. I to się czuło. Czuła to też publika, w Stodole jak zawsze, wybitnie żywiołowa. Czasami może aż za bardzo. Bójki na anplakcie? Chyba to trochę nie czas i nie miejsce. Ale emocje plus alko, które w klubie można wszak spożywać, czasami trafiają pod zły adres.
Skonany byłem po tym występie. Cały tydzień chyba zblokował się w tej jednej Warszawie jak w soczewce. A tydzień był długi i intensywny. Zaczął się w piątek, w Łodzi, a skończył we wtorek, w Szczecinie…
Szczecin
Szczecin wypadał dziwnie, bo we wtorek. W zasadzie miały być dwa wtorki z rzędu, ale jeden, z wiadomych względów, skreślony został z listy i już na nią nie powrócił, gdyż w Filharmonii szczecińskiej nie było gdzie go upchnąć w grafiku. Ostał się więc jeno jeden Szczecin, nad czym osobiście bolałem, bo lubię to miasto bardzo i mam w nim wielu oddanych kolegów. Tak się ładnie ułożyło, że szczeciński koncert poprzedzał występ w Poznaniu, a pomiędzy nimi była dziureczka w postaci wolnego dnia w poniedziałek. Od dawna sobie planowałem, że zamiast powrotu do Warszawy, zostanę tego dnia w Poznaniu albo pojadę do Szczecina, bo to zawsze połowa drogi i zmęczenie mniejsze. Mimo że jeździ się teraz z Warszawy do Szczecina zdecydowanie lepiej, to i tak to wciąż wyprawy na 5-6 h jazdy. Zapomniałem tylko uwzględnić w swoich planach swoich pozostałych, zawodowych zobowiązań. We wtorki zwykle nagrywam program w telewizorze. Musiałem więc rzecz przenieść na poniedziałek, także cała konstrukcja wzięła się i wywróciła jak domek z kart. Kiedy większość kolegów po poznańskim koncercie szła zażyć uciech do Kultowej, ja wraz z doktorem Mirkiem, który w minionym tygodniu wyrabiał w szpitalu normę stachanowca, jechaliśmy o 01.47 nocnym pociągiem do Warszawy. On prosto na dyżur, a ja prosto do studia. Przewidziałem jednak ten ciąg zdarzeń na tyle wcześnie, że zdążyłem się zabezpieczyć na Szczecin tanim lotem u prywatnego przewoźnika. Po nagranym programie powróciłem do domu. Powitałem głaskaniem dziatki maleńkie i poszedłem odsypiać zaległości. O 18 byłem na Okęciu, o 19.40 startowałem, a ok.21 wsiadałem na lotnisku w Goleniowie w busa, który wiózł pasażerów do miasta. Nazajutrz, przywitałem kolegów, rześki i wypoczęty, machaniem przez okno z hotelowego pokoju…
Panie Jarku, koncert Gdańsk II świetny i naprawdę super że Pan Tomasz wrócił. Dziękuje za autografy i możliwość zrobienia zdjęć 🙂 Szkoda, że koncert koncert popsuł poniekąd Janusz…. Takie jest moje prywatne odczucie. Swoim zachowaniem rozpraszał całą kapelę jak i samego Kazika, i było to bardzo widać…. Ludzie siedzący za plecami „dęciaków”, płacąc 130 zł oglądali tył Janusza, który dreptał w kółko, jak po prochach…. Nie mówiąc już że właził na scenę nie wiadomo po co… To nie jego koncert, a będąc „gościem” powinien się zachować. Takie przemyślenia. Poza tym jeszcze raz wielkie Dzięki za muzykę 🙂 Moja 4 akustyczna kultowska filharmonia w Gdańsku 🙂 Pozdrawiam i życzę wytrwałości, siły fizycznej i mocy w płucach.