9 odcinek serialu pt. „Wyprawa na Wyspy” rozpoczął się podobnie jak kilka poprzednich. W Warszawie lało jak z cebra. Przyjechaliśmy odpowiednio wcześniej do Modlina, skąd odlatywaliśmy. Oczywiście, zupełnie niepotrzebnie, ale kto to mógł wiedzieć. Na miejscu, po szybkiej odprawie, usiedliśmy-ja i On, w naszym sprawdzony skajbarze. On-to co zwykle, ja też. Tylko że sam oszukiwałem, że może tym razem o czasie się wszystko uda, ale się oczywiście się nie udało.
Zamówiłem wino białe, otworzyłem laptop i dokończyłem pracę zarobkową za pomocą rąk i internetu, gdy On w tym czasie delektował się w cichości trzewi czymś znacznie lepszym. Co rusz podchodzili koledzy i zaglądali nam w szklanki, ale my twardo nie schodziliśmy ze stanowiska do momentu ostatecznego wezwania. Porzuciliśmy wówczas puste naczynia i ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Za bramką pogranicznika weszliśmy na chwilę do mini-sklepu po wodę i przekąski, gdy na ten moment czasy się wypełniły i z głośników popłynął w naszą stronę znajomy komunikat, że samolot do Dublina jest opóźniony i uprasza się nasłuchiwania kolejnych informacji, żeby czasem nie przeoczyć lotu. Skazani więc byliśmy na monopol wolnocłowej kawiarenki, do której poszliśmy przeczekać opóźnienie. Tam z kolei okazało się, że owszem, to co pijemy jest, ale nie ma lodu, za to pani barmanka zaręcza, że wszystkie napoje zmrożone są na kość, także lód niepotrzebny. Rzeczywiście, było tak, jak rzekła kobieta-zamówiliśmy, to co zwykle, usiedliśmy na zydelku, tuż przy drzwiach, bo minitermianalik zabity był ludźmi po dach. Znowu się nam nigdzie nie spieszyło, bo przecież nie odlecą bez nas. Opuściliśmy niespiesznie gawrę, poszliśmy do króciutkiego ogonka i w ostatniej chwili, ostatnim przebłyskiem trzeźwego myślenia oraz napomnieniem pani, co to ją spotkaliśmy w barze, zameldowaliśmy się…we właściwej kolejce na lot do Dublina, gdyż akurat kończył się już boarding. A w samolocie-to już wiadomo, w kapeli pije mało kto, takoż niespecjalnie mieliśmy towarzystwo, co przełożyło się na minimalne wręcz spożycie i spalanie. Czasem jedynie, jak cień, przemknął obok nas Pan Janusz, uwodzicielsko patrząc nam w oczy.
Wylądowaliśmy bez przygód. Na lotnisku czekał już na nas komitet powitalny w osobach Dzikiego i Rafała, oraz zaprzyjaźnionych, dublińskich polonusów. Ulokowano nas w tym roku, hen hen, daleko, pod miastem, także od razu wiedzieliśmy, ja i On, że na Temple Bar trzeba będzie ruszyć we własnym zakresie, bo nie ruszyć tamże wieczorem, to gorzej niż zgrzeszyć. Taksówką planowaliśmy wrócić, bo po co robić zbędne zamieszanie i zatrudniać kierowców od Dzikiego, zwłaszcza, że przez biegi uliczne i inne atrakcje tłukliśmy się z lotniska do hotelu ponad 1,5h. Ktoś z miejscowych powiedział, że nieopodal hotelu jest stacja tramwaju miejskiego, co to zawiezie nas na miejsce w 20 minut. Gdy wnikliwiej poszukaliśmy, okazało się, że żeby do niej dotrzeć, należałoby się zdecydować na 40 minutowy marsz. Z pomocą przyszedł nam Karol z grupy Distinct Orbit, która miała nas suportować nazajutrz. Wsiedliśmy na Red Cow Station, a wysiedliśmy niedaleko klubu, w którym za 24 godziny mieliśmy wystąpić. Poszliśmy znanym sobie szlakiem, w stronę rumoru, śpiewów i hulanek. Co zaglądnęliśmy do pubu, koncerty i tłumy ludzi wewnątrz. Na parterze, bo już na pięterkach, raczej pustawo. Usiedliśmy. Zamówiliśmy. Miłe i zacne, choć nie do końca nasze. Głód nas chwycił po tym pijaństwie okrutny, a że pamiętaliśmy jeszcze z wyjazdu do Brukseli, że we wrześniu nad brzegami najlepiej smakują muszelki, poprosiliśmy o kubełek muli. Skorupiaki, rzeczywiście, spoko, ale sos spod nich-obłędny. Raz czy dwa domawialiśmy chleb, żeby go wymuskać do cna, ale i tak nie daliśmy rady, a kiedy kelnerka zauważyła nasz niepohamowany apetyt, zażartowaliśmy, że gdyby miała słoiczek, to odlalibyśmy na wynos, i prawie uwierzyła. Nie pamiętam nazwy pubu, ale był to jeden z tych starszych, z tradycjami i wysługą lat. Obok naszego stolika stał wielki, ceramiczny pies, z którym na odchodne zrobiliśmy sobie zdjęcia. Tzn. pani kelnerka Hiszpanka nam je zrobiła, a mydło w ustępie wydawał Senegalczyk. Irlandzkie było tego dnia głównie piwo. Z pubu A zaszliśmy jeszcze do pubu B, na jedno, dosłownie, bo pora robiła się już późna, a i my też niespecjalnie byliśmy już świeży; poza tym powoli zaczęto bić już w pubach w dzwony, a to znak do odwrotu. Mało nam było chyba kalorii, bo kto by tam ujechał na tych pustych za długo. Nie wiedzieć jak i czemu na koniec tego długiego dnia wywiało nas jeszcze do restauracji…amerykańskiej; kopia knajp, które zna się z filmów amerykańskich z lat 60. i 70. Kelnerki miały nawet podobnie upięte włosy. W zestawach oczywiście frytura, hambuxy i obowiązkowa kola do wszystkiego. Jak na złość, ufajdaliśmy się keczupem, ja i On, ale nie od wczoraj wiadomo, że jak keczup nie wypływa z buły, znaczy się za mało nalali. Szybkim ruchem dłoni złapaliśmy taryfę powrotną. Powoził Nigeryjczyk, z którym ucięliśmy sobie miła pogawędkę o tym, kto tak naprawdę rządzi światem i jak bardzo lubimy krzewić u swoich współbraci przyjaźń polsko-nigeryjską, czy jakoś podobnie. Dochodziła druga albo trzecia, gdy wróciliśmy do hotelu. Nie bardzo pamiętam, która dokładnie, bo jeden zegarek miałem ustawiony na czas polski a drugi, ten w komórce, sam się przestawił, a dla bezpieczeństwa sprawdzałem co rusz oba…
Nazajutrz, odespawszy zaległości poprzedniego dnia, postanowiliśmy, że w związku z przyjętym milionem kalorii przed snem na podkurek, tego dnia będziemy pościć do samego obiadu, który był przewidziany na po próbie, tj. na późne popołudnie. Trochę spaliśmy, co nie bądź stukaliśmy w klawiaturę, żeby bliżej 13 zacząć powoli myśleć nad wylezieniem na powierzchnię, bo w pokoju poczęło już być dla nas za ciasno i za duszno. Podjechaliśmy pod klub, ten sam, co zawsze. Ta sama ekipa techniczna, nawet te same dedlajny-mamy skończyć do 22 i ani minuty dłużej, bo zaraz po naszym koncercie w klubie zaczyna się bajlando do rana przy muzyce mechanicznej. Na pierwszy posiłek tego dnia, jak to przystało na prawdziwych mężczyzn, zjedliśmy strogonow z ziemniokami i surówką, made by polska restauracja na obczyźnie. A potem było już tylko milej. Dawno nie pamiętam tak dobrze zagranego koncertu w Irlandii. Owszem, bywały bardziej energetyczne i spektakularne, ale ten wyjątkowo zapisał się mi w pamięci z powodu właśnie muzycznego ideału. Stroiły instrumenty, humory dopisywały, wszystko się zgadzało, i tylko szkoda, że gdyśmy wrócili do hotelu, okazało się, że mamy w swoich łóżkach jakieś 3-4 h snu, gdyż lot do Manchesteru startował o 6 rano, a trzeba wszak dojechać na lotnisko i się odprawić. Jeszcze w garderobie, przed koncertem dublińskim, przeprowadziliśmy naradę z menadżmentem i organizatorami, że gonitw czasowych już więcej mieć nie chcemy i że już basta, ale jak Ryanair dalej będzie robił takie numery jak robi, to kto wie, jak to się skończy. W każdym razie dolecieliśmy do Manchesteru chwilę po 8. Akuratnie leciało z nami bardzo wielu kibiców w barwach City, co i mnie ucieszyło. Tego dnia Obywatele grali z Crystal Palace. Nawet rozważałem czy by nie wybrać się na mecz, ale godziny jego końca i naszego początku niebezpiecznie się pokrywały, także ostatecznie odpuściłem, a szkoda, bo nasi wygrali 6 do 1. Lot do Manchesteru z Dublina trwał ok. 40 minut. Na miejscu, zgodnie z naszymi przewidywaniami okazało się, że hotel obłożny jest na 110 procent, i nie ma dla nas pokoi. Doba hotelowa zaczyna się o 12, a że jakiś zespół z Polski po występach i z 3 godzinami snu na powiekach, to już pretensje prosimy zgłaszać do Królowej Matki albo do Najwyższego, albo kogo tam w tej Polsce macie. Cóż było robić. Ja i On np. poszliśmy na kawę i śniadanie do pobliskiej kawiarni. Zjedliśmy i wypiliśmy niespiesznie, ale wciąż zostało ponad 2 godziny wolnego. Pogoda raczej mało spacerowa. Mnie wciąż napierdalają niemiłosiernie łydki, gdyż się sforsowałem w czwartek na siłce, a poza tym nie chcę się nikomu z nas niczego, oprócz snu i cichego kąta z łazienką. Wróciliśmy do hotelowej recepcji. Dołączyli też inni koledzy. Pan Janek bawił całą naszą gawiedź dykteryjkami i swoja osobą, a my wpatrywaliśmy się w kontuar za którym posługiwały dwie bardzo nieprzyjemne recepcjonistki, czy aby czasem coś się nie zwolniło. No i oczywiście nic się nie zwolniło. Poczęło się zwalniać bliżej 12. Odebraliśmy swój pokój jako jedni z pierwszych, morles kwadrans po. Zrzuciliśmy graty, wskoczyliśmy do łóżek spać-na 3 h. O 16 była zarządzona próba i popas. Ciężko się nam wstawało. Organizm chciałby jeszcze chwilę odsapnąć, ale rozsądek kazał się pionizować i zbierać się na zakład. Zagraliśmy szybką próbę w bardzo męczących warunkach; klub menchesterski ma okropnie głośną scenę, przez co jazgot jest w nim bardzo uciążliwy, i dla grających i dla słuchaczy. Catering serwowała tego dnia przemiła pani Karolina u której dnia następnego także się stołowaliśmy, w jej polskiej restauracji, która to z kolei ulokowana jest między dwiema arabskimi, vis-a-vis świątyni Sikhów.
Po próbie uciekliśmy jeszcze na godzinkę dospać, ale niewiele to zmieniło w ogólnym obrazie zniszczeń. Koncert fajny, choć na maksa męczący, zapewne przez wzgląd na wymemłanie postpodróznicze i braki w śnie. Po występie zwinęliśmy szybko mandżół i udaliśmy się, ja, On i Kazik w stronę hotelu. Organizatorzy zapraszali na after do pobliskiego klubu. Zaszedłem na parę chwil, dosłownie na jednego drinka, bo na więcej nie miałem już siły. On za to brylował w towarzystwie jak prawdziwy bon vivant! Do tego stopnia wkupił się w łaski, ze następnego dnia pojechał z rewizytą do nowych kolegów do…Liverpoolu. A ja, mało że cichy i pokornego serca, prawie nie zostałem wpuszczony do klubu przez gorliwego selekcjonera, gdyż przyszedłem doń w dresach, a to nie uchodzi, czy tu czy nad Wisłą. Na szczęście ulitował się na de mną i wpuścił na salony, podobnie jak nad panem Jankiem, którego też nie chciał wpuścić, mimo że był zupełnie porządnie ubrany.
Spałem jak dziecko, bo ja wiem, chyba do 9, co jak na mnie jest całkiem niezłym wynikiem. Plan miałem taki, że po śniadaniu idę na zakupy na Targową (Market Street), potem wpadnę jeszcze na siłownię co to ją mama nieopodal hotelu, a wieczorem zabiorę się za zaległe faktury, raporty, i może nawet napiszę ten tekst. Prawie wszystko z tych planów udało mi się zrealizować. Obkupiłem się na Targowej; kupiłem głównie ciuchy dla małej Ali i jakieś drobiazgi dla najbliższych. Sobie kupiłem czapkę Bena Shermana. Na siłowni było za to śmiesznie. Spakowałem nań ciuchy które ostały mi się jeszcze z czystych, wziąłem drugie buty, ręcznik-wszystko jak trzeba. Na wejściu uiściłem opłatę jednorazową (7 pound), udałem się do szatni, przebrałem, zacząłem trening. Nawet specjalnie nie zwracałem uwagi, co na siebie tego dnia założyłem. Zacząłem jednak zwracać uwagę, że inni ćwiczący zwracają jakoś na mnie uwagę. Wtedy dopiero przyjrzałem się swojej koszulce. Dostałem ją od Patrioty Mariusza, rysownika fejsbukowego, który słowem i kreską walczy z ksenofobią i nacjonalizmem. Widniał na niej napis, trawestujący w swoim prapoczątku nazwę pewnej rodzimej firmy odzieżowej-Red is not my favourite colour. Przyznacie państwo, że w Manchesterze chodzenie z podobnym napisem na wierzchu to dość śmiała koncepcja. Mimo tej gafy duch sportowy się we mnie nie załamał i dokończyłem swój trening, jak planowałem. Poza tym, dzisiejsza Anglia to już nie miejsce, gdzie skalpuje się człowieka za szalik tego czy innego klubu, choć przyznam, syknąłem lekko z fantomowego bólu, kiedy doszło do mnie, czegom się dopuścił. W Łodzi, Warszawie czy Krakowie za podobne faux pas nie zdążył bym pewnie wyjść z szatni.
Nie napisałem jednak tekstu, ani nie zrobiłem zaległego raportu za pieniądze dla firmy polskiej, gdyż okazało się, że laptop służbowy, co to go dostałem przed wyjazdem, jako nowy, ma jeno wersje startowe worda i excela, które właśnie się pokończyły. Kończę więc to, co zacząłem, szczęśliwy, że znowu udało się domknąć pierwszy etap dziewiątej w mojej kadencji, październikowej trasy. Mam już pełnoprawną i pełnosprawna wersję offica’a, także następne odcinki postaram się Państwu podać bez zbędnej zwłoki…
Noo i pięknie)))