Wracamy na trasę: Jarocin-Zakopane/Żory-Kutno

Od kiedy pamiętam, wrzesień to był taki miesiąc, kiedy wyjątkowo mi się chciało. Wszystkiego. Pisać, komponować, oglądać, pić, kochać-ogólnie na wszystko, co dobre, miałem niepohamowany apetyt i w żadnym razie nie zamierzałem z niczego rezygnować i przechodzić na żadną dietę. W tym roku jakoś mniej mi się chce i mam mniej sił. Ale rezerwa wciąż jest spora…

Wiem od czego tak mam. Od małej Ali. Dalej śpi średnio, czasem potrafi zrobić w nocy rozwałkę na 2 godziny. Śpiewa sobie przez sen. Szczeka, miauczy. Wszystko to, co przeleciało jej przed oczami za dnia, odreagowuje we śnie. I do tego cały czas trzeba ją mieć na oku, bo włazi na powierzchnie pionowe, konsumuje co lepsze kawałki, które znajdzie na ziemi i do tego cały czas gada. Nawija na wciąż. Wszystkie mamy na placu zabaw mówią, że nadspodziewanie dużo jak na jej półtora roku. Nie powiem, gaduła to ona była zawsze. Pewnie po matce.

Wróciliśmy z wakacji zachodnich 30 sierpnia. Dość powiedzieć, że pomimo opcji all-in schudłem w trakcie pobytu 3 kilo. Raz, że śródziemnomorska kuchnia dobrze człowiekowi robi, a dwa, że mała Ala była cały czas w ruchu, a ja razem z nią. No i efekty od razu widać niestety…

Dzień po przybyciu do domu, nastąpiła próba z kolegami z grupy na K. Przemierzyłem więc znowu trasę dom-okolice lotniska, żeby spędzić urocze 6 godzin w prawie klimatyzowanej sali prób w podziemiach klubu Proxima, grając stare kawałki. I choć większość z nich szła bez zająknięcia, bardzo byłem rad, żeśmy się na tę próbę zdecydowali. Następnego dnia grać mieliśmy koncert, a po kilkutygodniowym rozbracie z kapelą i wspólnym graniem, najniebezpieczniejsze pułapki czają się w najbardziej ogranych utworach, i co nie bądź o tym wiemy. Po próbie zajechałem jeszcze do telewizora zobaczyć się z redaktorem Mroczkiem i z marszu nagrać program na sobotę, czyli na tzw. puszkę, co też uczyniliśmy, utyskując przy tym po równo, nie pierwszy już raz, na czas emisji, gdyż przy naszym zaangażowaniu w swoje pierwotne obowiązki, jest on, mówiąc obrazowo-ni w dupę ni w oko-ale kierownictwo jak dotąd nie złożyło nam innej oferty, także trawmy dzielnie na swoim sobotnim posterunku czekając lepszego dnia i godziny. Kiedy wracałem z telewizji padało. Słabo, ale zawsze. Następnego dnia jechaliśmy na koncert do Jarocina. Nie  w ramach festiwalu, bo ten był już się odbył. Ot, po prostu, koncert plenerowy na pożegnanie lata. Szkoda tylko, że sceneria była wybitnie mało letnia. Od momentu wyruszenia z Warszawy, tj. od 9 rano, po godzinie niebo zasłoniły chmury czarne i poczęło padać, od Łodzi, już na wciąż. I to naprawdę na wciąż. Lało cały czas i to ostro, bez najmniejszej przerwy. W ciągu naszej próby, oczekiwania na koncert, w trakcie koncertu i pokoncercia. Do tego temperatura nie przekraczała pod wieczór 10-12 stopni. Pod tym większym byłem wrażaniem ludzi, którzy w aurę tak cholernie antyspołeczną zdołali wyjść na dwór/pole i w deszczu stać 2 i pół godziny. Dla nas.

Koncert poszedł sprawnie i bez większych wysypek. Wyjątkowo szybko mi minął, przez wzgląd na głód piłki. A Polska i tak mecz przegrała tego dnia…

Po koncercie jarocińskim a przed zakopiańskim, który miał się odbyć następnego dnia na Gubałówce, musiałem wykonać karkołomny manewr powrotu na noc do Warszawy, załatwienia spraw zawodowych i przedostania się, komunikacja publiczną-do Zakopanego. Naturalnie uprzedziłem kierownictwo o swoim pomyśle, co zostało skwitowane odpowiednim kwantyfikatorem żalu, ale skoro się człowiek zdecydował sam na te studia. No właśnie, nie wiem czy dobrze robię że piszę i czy dobrze robię, że robię, ale po latach rozbratu z pierwotnym pomysłem, który zrodził się w mojej głowie zaraz po studiach, wróciłem doń minionego już lata ze zdwojona siłą i wrzeszczcie udało się mi to, na co nie zdobyłem się dekadę temu. Ubrałem pomysł w teorię, opisałem wszystko, wypisałem bibliografię, złożyłem podanie i dostałem się na studia 3 stopnia, na mojej dawnej katedrze, która dziś urosła do rangi osobnego wydziału. W czerwcu stanąłem na posiedzeniu wysokiej komisji. Stres mnie sparaliżował, jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Decyzją gremium zająłem 4 miejsce. Niby za podium, ale premiowane awansem, jak kilkanaście pozostałych. W sobotę, w dzień koncertu zakopiańskiego, miałem stawić się u najwyższych, żeby dopełnić formalności. Postanowiłem to załatwić wtedy, żeby uniknąć szlajania się po dyżurach na tygodniu, co byłoby jeszcze bardziej skomplikowane. Udało się, bo niby co się miało nie udać.

Z Jarocina pojechałem do Warszawy kuszetką. Tak się złożyło, że nie było obłożenia i spałem sobie sam w przedziale, do samiuśkiej Centralnej. Przed przyjazdem slipingowy zrobił mi nawet kawy a umyłem się oczywiście pod kranem. Dalej to już tramwajem do domu na godzinę. Kiedy przyjechałem, mały diabeł akurat wstał, także powrót taty spotęgował tylko szał, i tak o tej porze nie mały. Dalej, myk taryfą na Bednarską, stamtąd po 2 godzinach na Centralny. Dalej ekspres do Krakowa. W Krakowie pół godziny na toaletę i księgarnię i PKS-em do Zakopanego. O 16.20 zameldowałem się w Zakopanem. Hotel od dworca oddalon był jakieś 50 metrów. Gdy przyszedłem, koledzy akurat zamawiali obiad. Czekało się nań sporo, ale warto było. Fenomenalna kuchnia. Aaa, chyba nie napisałem przedtem, że cały dzień od Warszawy przez Kraków po Zakopiec padało? To napiszę: padało, lalo jak z cebra. Już w Jarocinie szykowaliśmy się na armagedon. Prognozy zapowiadały, że w górach tego dnia temperatura spadnie do 9 stopni u stóp i 5-6 na wierchu. A my gramy na Gubałówce. W środku chmury. Tak przynajmniej opowiadali koledzy przy obiedzie, kiedy zjechali z próby dźwięku. Wszystkie instrumenty i kable od razu pokrywały się szronem i rosą. Wilgotność plus milion. Tym bardziej zasadnym było pytanie, kto na to wszystko przyjdzie, zwłaszcza że wstęp był biletowany. Ale przyszli, po raz kolejny, i to nie tak mało. Nie zawiedli. A my zagraliśmy chyba lepszy koncert niż latem, kiedy występowaliśmy w tym samym miejscu w ramach startu tego samego festiwalu. Po występie osuszyłem trombon i szybciutko polazłem do busa gdzie Rysiek już wcześniej nagrzał jak w ruskiej bani. Na scenie występowałem w termoaktywnej bluzie i kurtce do biegania co to oddycha, także najbardziej zmarzłem w…stopy.

Wróciliśmy do hotelu, ja I On. Złożyliśmy przemoczone i zziębnięte ciuchy na łożach, przyodzialiśmy się w nowe i zeszliśmy do miłego, przytulnego baru przy recepcji. A tam, na strzelnicy, to co lubimy najbardziej. Jacek dla delikatnych mężczyzn, On z dwiema kostkami, ja z jedną, zwykle podwójny, żeby pani barmanka nie musiała 2 razy brudzić szklanek. A pani tego wieczora była wyjątkowo uczynna. Żeby było jeszcze milej, okazało się, że w asortymencie jest lany Grimbergen, belgijski blonde, który bardzo poważam. Skusiłem się tylko na małą szklankę, raczej dla smaku, bo pogoda była nie bardzo pod piwo. Z rana zaszedłem na hotelową siłownię. Rozruszałem się trochę przed drogą. I dobrze uczyniłem, bo wracaliśmy 9 godzin. Ostatni łykend przed początkiem roku szkolnego. Zakopianka. Masakra na drodze była wszędzie. Po drodze obejrzeliśmy 2 całe filmy i 4 i pół odcinka 07 zgłoś się.

Kto pomyślał, że to koniec aktywnego tygodnia, ten miał prawie rację, gdyż w poniedziałek czekało nas jeszcze podpisywanie płyt-tzw. preorderów najnowszego wydawnictwa, czyli płyty koncertowej. Ostrożne szacunki na początku tygodnia, kiedyśmy dostali od wytwórni owo zadanie, mówiły o 1,5 tysiącu sztuk. Z biegiem dni suma rosła, co oczywiście bardzo nas cieszyło, aż licznik zamknął się na 3 tysiącach na dwa dni przed akcją. To spowodowało, że zamiast ustawowych 2-3 godzin, spędziliśmy w SP z mazakami w dłoniach, każdy po ok. godzin siedem, zużywając średnio 3 markery olejowe na twarz. Poza tym zjedzono 9 sztuk potraw chińskich z zamówienia-pół na pół wege i mięso. Wypito kilkanaście litrów koli lajt i z cukrem. Kilkanaście filiżanek herbaty, kilka kaw. Pochłonięto do dziesięciu wafelków wedlowskich i wypalono jednego papierosa. Ostatnio w kapeli nie pali już nałogowo nikt, a i z piciem tez bardzo słabo. Pełen Straight Edge.

Normalnie powinienem taką trzydniówkę odsypiać kilkanaście godzin. Ale nie było mi dane, także chodziłem cały wtorek jak z krzyża zdjęty, bocząc się na wszystko i wszystkich. Pogoda też robiła swoje. Schizofrenia w koronacji. Jak nie pada, to na chwilę zaświeci słońce, żeby pod wieczór zmrozić arktycznym chłodem. Zwłaszcza że tak dawno nie padało.

Za to w sobotę, dzień koncertu w Żorach-skwarne lato. Wyjazd z samego rana. Droga upłynęła nam w doskonałych humorach i w pełnym słońcu. Na scenie miasteczka westernowego, jak na Dzikim Zachodzie. Przed nami grał Jan Niezbendny z zespołem. Był zatem kolejny powód do radości. Pana Janka bowiem poważam i lubię jak mało kogo, jego muzyków takoż. Twórczość którą prezentuje, ja kupuję w całości, a że, jak mniemam, odczuwamy i nadajemy na podobnych systemach osobowościowo-mentalnych, każda okazja do spotkania jest na maksa cenna. Prawdopodobnie to wszystko sprawiło, że koncert udał nam się doskonały. Naprawdę, dawno tak dobrze mi się nie grało. Sprzyjała też aura. Do późnego wieczora było ciepło, choć skończyliśmy dość wcześnie jak na nas, tj. ok. 22. Była więc dobra pora, żeby zajrzeć na chwilę do znajomego pubu u Oziego, w którym bawiliśmy onegdaj, po żorskim koncercie, parę lat temu. Dość powiedzieć, że pobyt zakończył się wówczas dla mnie i dla Niego we wczesnych godzinach porannych, a niektórzy obywatele miasta do dziś wspominają słynne żorskie wypadki, okupione stratami w zieleni miejskiej. Ozi, oczywiście nic się nie zmienił. Kiedyśmy wychodzili po pierwszej czy tam drugiej, za Chiny nie chciał nas wypuścić. Inna sprawa, ze gdybyśmy nie mieli następnego dnia koncertu w Kutnie, nie musiał by nas specjalnie namawiać, bo zaczynało się robić naprawdę fajnie, ale silna wola pracownicza wzięła górę nad słabostkami. Pan Janek, tego dnia zachowujący moralną i fizyczną trzeźwość, odwiózł nas pod hotel.

Do Kutna wyjechaliśmy po śniadaniu, tj. po 10. W drodze ustaliliśmy, że nagrywkę dla grupy T-Love w ramach prezentu urodzinowego poczynimy następnego dnia nie od 12, ale od 10.30, ponieważ kilku z nas miało w poniedziałek już dość mocno sprecyzowane plany. Jak się okazało, nasze plany na nic się zdały wobec planów, jakie szykowała dla nas Matka Ziemia. Już w Kutnie na próbie dowiedzieliśmy się, że bus Zbyszka z techniki ma defekt; zepsuł mu się alternator i na noc raczej nie wróci, także sprzęt zostanie dowieziony na 10 rano najwcześniej. My oczywiście po koncercie odwrót, bo u Ryśka wszystko sprawne.

 

Koncert przyszło nam grać w zimnie i chłodzie, nie jakimś przejmującym, ale zawsze. Na szczęście rozpadało się dopiero po. Mimo tego, zagraliśmy jak umieliśmy najlepiej, i nie był to chyba występ zły, a rzekłbym, że mógł się podobać. Kłopoty zaczęły się następnego dnia. Bus z techniką nie dał rady dojechać do samej Warszawy i rozkraczył się na rogatkach miasta. Dotarł na miejsce ok.11. Zaczęliśmy się rozstawiać po 12. Okazało się wówczas, że dwóch kolegów też tego dnia nie dotrze, bo mają przejściowe kłopoty zdrowotne. Jeden na szczęście w porę wydobrzał i dojechał. Tajemniczy gość, który miał wziąć udział w przedsięwzięciu również nie przyszedł, bo zachorowało mu dziecko. Akustyk Toczko Adam też się spóźnił z powodu awarii…busa Urszuli, z którą wracał z koncertu z Torunia. Wszystkie znaki mówiły, a wręcz krzyczały, że to nie powinno się udać, a jednak się udało. A co i jak, to napisać nie mogę, bo by przeca nie było wtedy niespodzianki…

Jak by tego wszystkiego było mało, dostałem właśnie plan lekcji na semestr zimowy. Obowiązkowe zajęcia odbywają się w łykend, a ja wciąż nie opanowałem sztuki bilokacji i chyba musze poważnie porozmawiać z opiekunem roku. Trzymajcie za mnie kciuki…

Jedna odpowiedź do “Wracamy na trasę: Jarocin-Zakopane/Żory-Kutno”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.