Gruda, lub jak niektórzy wolą-Pan Janek, lubuje się we wszelkiej maści sucharkach. Nie powiem, czasami utrafi mu się jakiś śmieszny, nawet nie tak rzadko. Kiedy jedziemy do Inowrocławia, lub przezeń przejeżdżamy, pan Janek nieodmiennie cytuje swoją trawestację słów Chochoła z „Wesela”, o tym, że miałeś chamie złoty róg, a ostał Ci się…Inowrocław. I za każdym razem kiedy to słyszę, mam wrażenie, że słyszę to po raz pierwszy…
Po Czerwionce, w której koncert graliśmy w piątek, mieliśmy jednodniową przerwę, którą wykorzystałem na sprawy zawodowe oraz na mecz. Jak już wiecie, wróciłem po meczu późno, i od razu poszedłem spać. Do Inowrocławia wyjazd przewidziany był na 11.30. Bez specjalnego pośpiechu zebrałem się i spakowałem mały bagaż na jeden dzień. Dojechałem punktualnie na Filtry, to jest miejsce zbiórki. Miejsce uświęconej wolności. Trzeba bowiem Państwu wiedzieć, że pan Janek, człowiek który jest za wolnością, przeprowadził ostatnio samym sobą prawdziwy czyn wolnościowy. Na parterze domu w którym mieszka, znajdują się biura rachunkowe. Przy drzwiach wejściowych stała od zawsze metalowa popielnica z której korzystali głównie pracownicy tych biur. Któregoś dnia, na drzwiach, pojawiła się naklejka, profesjonalna, ze znakiem przekreślonego fajka, informująca, że podług ustawy jakiejś tam (w tym miejscu pada litania paragrafów), na terenie całej posesji, a więc także śmietnika, garażu podziemnego, 2 metrów od furtki do drzwi, słowem wszędzie, obowiązuje całkowity zakaz palenia pod karą grzywny. Pan Jan od razu pojął, że tak szerokie widełki są czymś, co uderza w wolność palacza, i, mimo że sam nie pali, wywiesił napisaną odręcznie na kontr-kartkę o treści: „Sprawdziłem dokładnie zapisy ustawy (tu wymienia powyższą). Nie ma w niej słowa o budynku przy ulicy Solariego 1”. Przyznacie Państwo, że i dowcipne i inteligentne; ze swadą i w obronie wolności jednych, którą wyznacza wolność drugich.
Droga do Ino zajęła nam 2 i pół godziny. Przyjechaliśmy prosto na próbę. Tę zagraliśmy szybko i bez specjalnego ociągania się. Kiedy schodziłem ze sceny, zaczepił mnie jeden z organizatorów. Znał mnie, bo parę ładnych lat temu, jeśli nie paręnaście, pracował nad polską encyklopedią ska i reggae, którą ostatecznie wydał. Zapytał mnie, czy pamiętam. Naturalnie, pamiętałem. Na potrzeby wydawnictwa udzielałem nawet jakiegoś wywiadu wspominkowego o moich prapoczątkach na scenie ska, co dziś może być lekką prehistorią. Okazało się, że pan jest dziennikarzem, teraz już bardziej urzędnikiem, ale nadal ma pomysły, tym razem na książki o lokalnym sporcie, gdyż, podobnie jak ja, bardzo lubi wszelkiej maści regionalizmy i małojczyźniany folklor.
Hotel mieliśmy w samym centrum miasta. Tuż przy rozkopanej do połowy ulicy. Po koncercie Rysiek szukał parkingu przez dwie godziny, gdyż ten hotelowy okazał się za niski na ryśkowego busa. Zameldowaliśmy się na recepcji, zmierzy ku windzie, a tam wywieszona przy drzwiach informacja, że jutro, tj. w poniedziałek, przerwa w dostawie wody od 8 do 12. Na raz przypomniała mi się podobna sytuacja z czasów, kiedy to ostatnio bawiliśmy w tym mieście. Graliśmy koncert w Pakości, a nocowaliśmy w Inowrocławiu. Spaliśmy w innym hotelu, ale jeden od drugiego położony bardzo blisko. Był to okres w moim życiu, kiedy intensywnie biegałem. Swoją drogą, zamierzam do biegania wrócić, bo bardzo mi tego brakuje. Tamtego poranka, pobiegłem na godzinną przebieżkę po termach. Gdy wróciłem, zziajany i mokry, marzyłem tylko o tym, żeby wleźć pod prysznic i trochę pod nim postać. Wszedłem, odkręciłem wodę, namydliłem się…i tak zostałem, bo woda na raz przestała lecieć i do wyjazdu nie ruszyła z powrotem. Coś więc w tym Inowrocławiu na rzeczy w kanalizie jest. Drugi nasz pobyt na przestrzeni kilku lat i znowu wyłączyli wodę. Przypadek? A może sabotaż wrażych sił?
Chyba każdy z Was ma takiego kolegę, który mieszka daleko od Was, i gdy nadarza się okazja, żeby się spotkać, to jakoś się Wam tak lekko robi na wątrobie i czujecie, że to będzie dobry dzień. Bo ten kolega, to podobny do Was atom, z którym nadajecie na podobnych falach i macie podobne zainteresowania i w ogóle, jak razem przebywacie, to czas przelatuje Wam przez palce, nawet nie wiecie kiedy. Takim moim kolegą jest Kuba. Kuba mieszka w Bydgoszczy i oczywiście, gdy tylko Bydgoszcz jest na trasie, zawsze melduje się obowiązkowo, zazwyczaj z partnerką. Tego dnia, w Inowrocławiu, stawił się solo. Chciał zamieszkać w naszym hotelu, ale akurat jakiś zespół zajął wszystkie wolne pokoje. Zameldował się więc w sąsiednim, 50 metrów dalej, na północ. Też miał od ósmej nie mieć wody. Przyjechał pociągiem. Chciałem wyjść mu naprzeciw, ale pociąg miał obsuwę, i gdy złaziłem deptak i przyległości, a jego jeszcze nie było, wróciłem do siebie. Akurat kiedy naciskałem klamkę do pokoju, zadzwonił, że właśnie robi to samo w swoim hotelu. Przypadek? Telepatia?
Do wyjazdu na koncert zostało niewiele ponad 1,5 h. Poszliśmy na szybki spacer do term, poinhalować się trochę jodem, którego, jak się okazuje, nie jest wiele więcej niż gdzie indziej. Ale że fajnie wygląda cała budowla, a ludzie mówią, że im się poprawia, niechaj sobie będzie. A przy okazji fajfy po turnusie i opłata klimatyczna dla miasta, także każdy jest wygrany. Po drodze spotkaliśmy skromną reprezentację Kult-turystyczną i całkiem pokaźną reprezentację piłkarską Portugalii U-21. Widocznie dostali kwaterunek w Ino, na okoliczność mistrzostw, które rozgrywane są na dniach w Bydgoszczy. Raz, że trochę taniej, a dwa-dla chłopaków mniej pokus wieczorami, po treningu.
Zajechaliśmy na pod scenę. Opóźniły nas przepychanki słowne z ochroniarzem, który zarówno przed próbą jak i przed samym koncertem był nieprzejednany, i nie chciał nas wpuścić, bez zgody głównego organizatora. Sumienny, rzetelny pracownik. Szybko rozpakowaliśmy graty i bez zbędnego pierdolenia weszliśmy na pozycje i zaczęliśmy grać. Było jeszcze widno gdy startowaliśmy. Bisy były już w kompletnej nocy, chwilę przed północą; na dodatek ochłodziło się na koniec parnego, gorącego dnia, dając odrobinę odetchnąć nagrzanemu miastu. Grało mi się na początku bardzo nijak. Dopiero z czasem wszystko zaczęło się zazębiać. A jak już zaczęło, trzeba było kończyć, bo mimo że koncert trwał standardowo, coś ok. 2 i pół godziny, zleciał bardzo szybko. Może to dzięki temu, że Kazik bardzo ograniczył, żeby nie napisać, wyeliminował, dygresyjki i opowiastki między kawałkami. Nawet sam Kuba zwrócił na to uwagę, podobnie jak na ładnie wyeksponowany tego dnia bas, który w mniejszym instrumentarium jeszcze dostojniej zabrzmiał.
Po występie zostałem przedstawiony przez Kubę redaktorowi Kowalskiemu z bydgoskiego oddziału GW. Teksty redaktora cenię i czytuję- z zawodowego obowiązku, ale i z czystej przyjemności, bo pośród miałkości ostatnio w mediach panującej, te są zawsze warsztatowo bezbłędne. Nie omieszkałem mu o tym powiedzieć i pochwalić szczególnie jednego tekstu jego autorstwa, mianowicie tego, o wypadku w Górnej Grupie i słynnej piosence Kaczmarskiego, traktującej o tych dramatycznych wydarzeniach.
Zanim koledzy zapakowali się do busa, ja i Kuba poszliśmy pieszo z pola festiwalowego do hotelu, zahaczając po drodze o kebsa – jedynego w mieście, czynnego 24h – na przeciwko komendy policji. Przy okazji oczekiwania na wydanie zamówienia, byliśmy świadkami sytuacji, jak to taksówka odholowywała na lince radiów z z policjantem w środku. Poczęliśmy się zastanawiać wraz z innymi klientami kebab-baru, czy radiowóz nie powinien mieć w takim wypadku wystawionego trójkąta za szybą, bo światła, owszem, miał. Zdania były podzielone. Odebraliśmy żarcie do łapy, i niespiesznie konsumując, poszliśmy najpierw do sklepu spożywczego całodobowego, żeby po odstaniu swojego w kolejce, nabyć flaszkę Jamesona, kolę i worek lodu. Za nami, w kolejce, wciąż przybywało klienteli. Przed samym hotelem spotkaliśmy troje Kult-turystów. Szwendali się, wypatrując mnie albo Jego, w oczekiwaniu na pociąg. Zaprosiliśmy na pokoje. Wydaliśmy napoje, pogwarzyliśmy o koncercie. Mało brakło, a spóźniliby się na dworzec, bo tak się miło gadało, że aż żal było wychodzić. Na dodatek, jedna osoba, kontuzjowana w nogę, opóźniała marsz, ale rzutem na taśmę, zdążyli. A my-ja On i Kuba, siedzieliśmy jeszcze dobrą godzinę, do drugiej, sącząc, co tam nam zostało. Zmęczenie nie dawało za wygraną. Do tego zaczął padać deszcz, który zupełnie odebrał nam ochotę na wyjścia do sklepu po dalsze posiłki. Pożegnaliśmy się, jak to koledzy. Zwyciężył, po raz drugi przynajmniej, tzw. kujawski rozsądek. Kiedyś, dawno dawno temu, kiedy spaliśmy w Trzemesznie, Kuba też przyjechał i został na nocne pogaduchy. Gdy zamykali hotelowy bar, poszliśmy na pobliską, jedyną w miasteczku, stację benzynową. A tam-kartka za szybą, że stacja czynna do 2.00, a na zegarze 2.15. I tak to, z rozsądku, w Inowrocławiu-rozsądku ze sporą domieszką piasku pod oczami, poszliśmy spać. W przypływie ostatków trzeźwego myślenia, pozostały w worku lód, rozparcelowałem po umytych uprzednio szklankach, żeby był na rano do umycia zębów i buzi, gdybyśmy przespali godzinę zero.
Na szczęście nie zaspaliśmy. Obudziły nas budziki ok.7.30. Pomyliśmy się i poszliśmy spać dalej. Wyjazd busa był wstępnie umówiony na 11. Tzn. Janek tak zadekretował u Ryśka na powrocie z koncertu do hotelu, ale Ricardo twardo walczył o każde 5 minut. I tak mieliśmy wracać tylko we dwóch. Reszta z techniką, albo z kierownictwem, była już dawno w drodze. Ustaliśmy z Grudą, że wyjedziemy o wpół do z akademickim kwadransem. On jechał pociągiem do Zielonej chwilę po 11, podobnie jak Kuba, do Bydgoszczy. Umówiliśmy się w trójkę, ja, On i Kuba, że jeszcze przed odjazdem busa, zajdziemy pooddychać do tężni. Gdy zszedłem chwilę przed 10 na śniadanie, Kuba karnie czekał w hallu recepcji. Ledwie nałożyłem sobie jajko z majonezem na talerz, na sali zjawił się pan Janek, widok dość niecodzienny o tej porze, a gdy tylko mnie ujrzał, powziął decyzję, że wyjedziemy zaraz, bo Rysiek bardzo nastaje. Nie protestowałem. Przejadłem szybki śniad, popiłem kawą. W międzyczasie On też dosiadł się do stolika. Pożegnałem dwóch panów, życząc im miłej przechadzki, a sam z Grudą zapakowałem się do puszki i ruszyliśmy, najpierw przez powiat inowrocławski-do autostrady, a potem autostradą, do samej Warszawy. Po trzynastej byłem w domu. Byłbym szybciej, ale pan Janek cierpiał tego dnia na częstomocz, co w drodze może nieco przeszkadzać, zwłaszcza cierpiącemu. Nie czyniłem mu jednak wyrzutów z tego powodu, po pierwsze dlatego, że jestem współczujący ludziom z częstomoczem, a po drugie, bo mi się donikąd tego dnia nie spieszyło. Wyjątkowo.
We wtorek Morwa wysłał sms-a, że wychodzi ze szpitala, i że najpewniej pojedzie z nami do Kwidzyna w najbliższą sobotę. Bardzo się z tego cieszę, chyba, jak każdy z kapeli. Przede wszystkim dlatego, że wyszedł nie tyle ze szpitala już teraz, co raczej z tego, że w ogóle z tego wyszedł. Oczywiście, teraz przed nim długa droga do jako takiej sprawności i żmudne reperowanie zdrowia. Ale najważniejsze, że ta droga w ogóle jest i na raz się nie skończyła.
Ciekaw jestem, jak Kwidzyn zmienił się od stycznia, kiedyśmy tam grali z L-Dópą bez Kazika, zostawiając po sobie niezapomniane wspomnienia, zatrzymane niczym na fotograficznej kliszy, w kubaturze i wystroju miejscowego klubu, w którym przyszło nam wtedy występować. Do tamtego momentu, to było bardzo miłe i przyjazne miasto…
„Zwyciężył, po raz drugi przynajmniej, tzw. kujawski rozsądek.”
Nie ma czegoś takiego. Pomieszkaj, a się przekonasz 🙂