Andrychów był ostatnim miastem na trasie pomarańczowej. Tegorocznej. Dotychczas finały tras odbywały się zwykle w jakimś dużym mieście. W tym roku padło na miasto średnie, a nawet małe, bo nawet niepowiatowe. I dobrze. Zawsze byłem zdania, że koncerty w mniejszych miejscowościach, potrafią dużo bardziej zaskoczyć na plus, niż w niejednej, zmanierowanej metropolii. Chociaż w naszym przypadku, to już chyba nie ma specjalnego znaczenia. Czy to w wielkim mieście, czy na prowincji, z przodu sceny dzielnie stoją najzagorzalsi fani, którzy są z nami od lat. Gdzieś tam pośród tłumu przebijają się flagi Kult-turystów i okolicznościowe, trasowe, koszulki. I gdyby nie to, że sala w MDK była nieco mniejsza niże te, w których w tym roku zagraliśmy, nie byłoby zasadniczo żadnej różnicy.
Z naszej strony też. Bo my nie kalkulujemy, że tu to na pół gwizdka, a tam, to na pełen zyher. Koncert zasadniczy trwa wszędzie prawie 3 godziny. I czy na deskach Spodka, Stodoły czy emdeku w Andrychowie, wymaga podobnej koncentracji, przygotowania i wysiłku, i proszę mi wierzyć, męczy tak samo. Różnica tkwi jedynie w fidbeku, który dostajemy. Czasem bywa mniejszy, czasem większy. Może nie bywa. On jest. Zawsze. Także pod tym względem jesteśmy wygrani, niezależnie od okoliczności.
W Andrychowie mieliśmy o tyle ciężej, że musieliśmy się mierzyć z konkurencją. Nasz koncert był co prawda integralną częścią trasy pomarańczowej, niemniej, organizatorzy połączyli go z minifestiwalem, na który, prócz nas, zaproszono Chłopców z Placu Broni i Róże Europy. – Emeryten party – powiedziałem sobie pod nosem, a później nawet i na głos, gdy się dowiedziałem, w czym mi przyjdzie uczestniczyć. Faktycznie, z boku tak to mogło wyglądać. -Jak kiedyś-dodał Gruda, gdyśmy wspominali stare dzieje. Tzn. koledzy wspominali. Ja nabożnie słuchałem.
Nic nam to jednak nie robiło. Ani my z tych, co to uskuteczniają braterkę z kolegami z branży na zapleczu do rana, ani panowie z innych kapel bardzo skorzy do integracji nie byli. Każdy miał osobną kanciapę w domu kultury. Pracownicy dbali, żeby niczego nam nie zabrakło. U nas mowa oczywiście o żarciu (bardzo dobrym), kawie i herbacie. Nawet pytali, czy my ten, ale my nie ten, nawet tak z siebie, a nie wbrew sobie.
Z powodu tego, że do Andrychowa ciężko dojechać, koledzy z Poznania i Zielonej Góry dotarli dzień wcześniej, na wieczór, do Warszawy. Bus jechał z pełnym obłożeniem, razem z Darkiem, Kozim i Gumą-z bramki. Na miejscu dołączył do kolegów z Ochrony Bartek-z Jaworzna. Tym samym, kierownictwo uznało, że wyjątkowo na ten wyjazd, do auta osobowego oprócz Kazika i Zdunasa, którzy to jeżdżą nim zwykle na trasy, dokooptuje jeszcze mnie i Tomasza Glazika. Auto kierownictwa wyjeżdża nieco później niż bus. Zbiórka jest pod domem śpiewaka. Umówiłem się dzień przed z Glazem, że zostawimy samochody pod Proximą i przespacerujemy się na zbiórkę. Oczywiście z rana na chacie był kipisz, no i spóźniłem się na randkę. Towarzystwo podebrało mnie spod Proxy.
Muszę Wam przyznać, że miałem spory zgryz i lekkie obawy, podróżując tego dnia w tym nowym wydaniu. Parę razy, owszem, już się to zdarzało. Ale nigdy wtedy, kiedy kierowca, czyli Wieteska Piotr, był w trakcie głodówki, i to zaawansowanej. 8 dzień już pościł. A mimo to całkiem normalnie się zachowywał. Prowadził samochód, nie podsypiał. Na wszelki wypadek, już na pierwszej stacji, kupiłem słodzony napój i baton, żeby w razie kryzysu szybko zainterweniować, ale na szczęście to nie było konieczne.
Zakwaterowano nas w wypasionym hotelu-z bogatym kompleksem spa. Niestety, z powodu braku czasu, nie było mi dane nań zajrzeć. Na próbę dotarliśmy chwilę po tym, jak zrzuciliśmy w pokoju bagaże. Koledzy z busa przyjechali prosto na scenę. Bez zbędnych ceregieli opędziliśmy soundcheck. Zaproszono nas na obiad do restauracji Adria. Dawno już nie byłem w podobnym miejscu. Kelner w muszce. Sala dansingowa. Szatniarz. Obok, na drugiej sali, para obchodzi złote gody. Na talerzu schabowy z ziemniakami i surówką. Przepisowo. Po szamie wróciliśmy do hotelu, trochę poleżeć. Ledwie weszliśmy do środka, począł padać rzęsisty deszcz. Od razu pozimniało, choć przez cały dzień było bardzo ciepło. Niespotykanie wręcz, jak na tę porę roku w Polsce.
Drzemaliśmy tak godzinkę, półtorej, ja i On, na swoich kojach. Kiedy wybiła godzina, zaczęliśmy nerwowo szurać butami po pokoju i szykować się do wyjazdu.
Gdy dotarliśmy na miejsce, Chłopce jeszcze grały. Że nikomu nie wolno się z nich śmiać. Czekaliśmy na zapleczu na swoją szansę. No i przyszła. No i zagraliśmy 3 godziny bez pięciu minut-kolejny, dobry koncert. Nikt się spektakularnie nie wysypał, względnie wszystko stroiło-innymi słowy-dobrze. Jak zwykle. I gdzieś mam fałszywą skromność.
Szkoda mi było, że to ostatni koncert na trasie, bo forma zwyżkowa i chciałoby się pójść dalej za ciosem. Dobrze jednak, że już ostatni, bo dała mi ta trasa w kość, jak żadna chyba inna dotąd. Ale wiem doskonale przez kogo to tak. Na szczęście, za rok, kiedy prześpię longiem większość nocy w miesiącu, będę mógł sobie pozwolić, żeby jedną albo drugą zarwać tu czy tam, a nie jak w tym roku, w Andrychowie, po Jamesonie i spać. Tak, tak. Towarzystwo organizatorskie przyszykowało dla nas w hotelu wyszynk, jak na miniwesele. Zespół dzielnie reprezentował Pan Janek i Morwa. Nie zawiodła bramka. Ja i On przyjęliśmy po jednym nasennym i tyle nas widziano. Emeryten party, jak nic.
Z rana uciekł mi On z pokoju, tak, że nic nie słyszałem. Umówiliśmy się na wyjazd na 9-w tym samym stanie osobowym, w którym przyjechaliśmy. Spotkaliśmy się wszyscy na śniadaniu. Oczywiście oprócz Wieteski, bo wciąż pościł. Po drodze do Warszawy przejeżdżaliśmy przez Oświęcim. Na wjeździe do miasta przywitał nas bilbord-Oświęcim-miejsce możliwości, czy jakoś tak, głosił napis na plakacie. –Ta nazwa jest nie do uratowania; nawet najlepsze hasło jej nie pomoże-skwitował Zdunas. –Racja. Wszystko tu będzie od razu kojarzyć się jednoznacznie groteskowo-dodałem. Jedyna rada: zmienić nazwę miasta i zacząć od nowa. Tradycja nie może być podtrzymywana tylko dlatego, że jest, zwłaszcza, że szkodzi zamiast pomagać. Jak ktoś się nazywa Dupowski albo Fiutkiewicz, to to, że zmieni nazwisko, nikogo nie powinien dziwić.
Minęliśmy Oświęcim, potem Chrzanów, potem Dąbrowę Górniczą, przecięliśmy Częstochowę, i wjechaliśmy na gierkówkę. W Warszawie, pod Proximą, sprzedałem jeszcze Glazowi pomysł na koncerty Eldupy Unkazziked. Był na tak. Bardzo mnie to ucieszyło.
Dziś, za prę godzin, spotkamy się w gronie zespołu i bramki u Morwy na śledziku. Jest kilka kwestii, które musimy, nawet bez śledzika, obgadać. Nie użyję za bardzo, a w zasadzie nic, bo przyjadę samochodem. Tak mi akurat wyszło, że muszę się przemieszczać dziś po mieście autem. Poza tym, jutro mam telewizor i Vespę w Warszawie. W ogóle cały czas coś mam. Nawet w przerwie od kultowych reczitali. Dacie Państwo wiarę?