Gliwice to wspaniałe miasto, w którym wszystko można dostać. Chcesz zjeść lody-nic prostszego, idziesz na Rynek i masz. Napić się piwa. To już zupełnie trywialne. Kupić odżywki i suple w dobrze zaopatrzonym sklepie. Banał. A gdy zapomnisz czapki bez której nie wychodzisz do ludzi, idziesz do sklepu z tanim obuwiem i odzieniem i nabywasz. I to wszystko 5 minut spacerem od hotelu. Miasto doskonałe.Dawno nas nie było na Igrach. Koncerty w Gliwicach mile wspominam. Czy to juwenalia z Kultem, czy występy z Vespą i L-Dópą w miejscowym jazz-clubie. Zawsze było dobrze i zawsze się zgadzało. Wyjazd piątkowy zarządzono na 8 rano, gdyż próba była o 13, więc czasówka dojazdowa raczej z tych realnych, a że to piątek i dużo niusów, to od razu zabrałem się do pracy zdalnej w busie. Gdy dotarliśmy na miejsce, akuratnie skończyłem przegląd i zamknąłem komputer. Łąka igrowa świeżo skoszona, do tego pole festiwalowe spłukane przez polewaczki. Nad Gliwicami słońce w zenicie. Uderza w nozdrza woń charakterystyczna dla festiwali; ziemia, kurz, trawa, parująca woda-nie da się tego zapachu pomylić z żadnym innym. Niektórzy za nim nie przepadają, ale ja go lubię; przypomina mi miłe, młodzieńcze lata; jak zapachy i smaki dzieciństwa. Próba poszła sprawnie i bez przygód. Chwilę po dowieziono katering, który zespołowo skonsumowaliśmy na świeżym powietrzu. A dalej to już ligowa szarzyzna. Zawieźli nas do hotelu i kto chciał, ten spał ,a kto nie chciał, ten robił co innego. Ja i On zapragnęliśmy uczynić coś ze sobą, a że zrobiło się na zewnątrz przyjemnie letnio, postanowiliśmy pójść na lody na Rynek. Tam, pośród rozlicznych parasoli kawiarnianych, ciężko o wolny stolik. Mrowie ludzi. Jest chwilę po 15. Piątkowe popołudnie. Wszyscy czują już w lędźwiach nadchodzący łykend. Znajdujemy miejsce dla siebie. Przychodzi kelnerka. Zamawiamy. Nie ma. To może to drugie-też nie ma. A tamto? No niestety. Duży ruch. Z miliona lodowych smaków ostały się te najbardziej popularne. Egzotyka przebrana. Biorę pistacjowe. Inne lody mogą nie istnieć, ale jak nie ma pistacjowych, to smutnieję w sekundę i przechodzi mi ochota na słodkie. On ma mniej szczęścia, bo nie ma ani jego lodów ani napojów. Ostatecznie zadowala się jakimś zamiennikiem. Po lodach idziemy do drogerii, jak to mężczyźni, uzupełnić kosmetyczki. Dalej do sklepu z suplami, bo akurat jest obok. W międzyczasie rozglądamy się za sklepem z kaszkietami, gdyż w pośpiechu pakowania zapomniałem zabrać ze sobą jednego z kilkudziesięciu własnych, a wyjść tak na scenę bez-co najmniej…łyso. Po drodze mijamy nawet pracownię modystki, niestety nieczynną. Czynny okazuje się jednak sklep z tanim obuwiem i ciuchami. Większość niby dla dzieci i młodzieży, ale na stoisku z konfekcją znajduję takie quasi-oprychówki. Nabywam jedną. Obkupieni zachodzimy jeszcze na Rynek, na małe piwo, bo żar leje się z nieba w najlepsze. Przed koncertem idę na hotelową siłkę. Po treningu zamawiam w knajpie prostą kolację dla mnie i dla Niego. Konsumujemy wspólnie w pokoju.
Wyjeżdżamy na koncert. Po drodze gubimy się w gąszczu tężejącego tłumu i rozkopanych uliczek. Ostatecznie wysiadamy przed wjazdem na pole festiwalowe, żeby nie przepychać się busem przez publiczność i idziemy wraz z ludźmi z buta. Na miejscu mnóstwo studentów i niestudentów. Kilkanaście tysięcy. Dziwne, przysiągłbym, że kiedyś to pole festiwalowe wydawało mi się dużo większe. Koncert idzie bardzo dobrze. Konkretnie, numer za numerem, wszystko fajnie stroi, instrumenty świetnie się ze sobą kleją. Całość ucieka mi w oka mgnieniu. Kończymy chwilę po północy. Wracamy do hotelu. Ablucje i sen. Z rana wyjeżdżam z techniką po 6 rano. Kapela rusza o 8. Wpieriot-do Warszawy. W sobotę czekają nas juwenalia na Syrence. Bardzo dobrze pamiętam to miejsce. Kiedyś, jakieś 10 lat temu, graliśmy tam z kolegami w amatorskiej lidze futbolu. Stałem na bramce. Niestety, wraz z radykalną zmianą trybu pracy w 2008 roku, przerwałem dobrze zapowiadającą się karierę bramkarza-amatora. Sentyment do stadionu Syrenki pozostał. Tego dnia nie zamierzałem brać udziału w próbie. Oczywiście wytłumaczyłem się wcześniej u kierownictwa. Prosta rzecz. W soboty mam telewizor. Gdy jestem w Warszawie, nagrywam programy na żywo. W zeszłą sobotę nie wziąłem jednak pod uwagę faktu, że próba nasza może pokryć się godzinowo z czasem nagrania audycji. I jak to bywa w takich sytuacjach, oczywiście tak się właśnie stało. Bus Zbyszka i kolegów z techniki zajechał na stadion parę minut po 12. Starczyło czasu na szybką kawę. Wyszedłem na ulicę. Rozejrzałem się. Red. Mroczek, mój kolega z programu, czekał parę metrów dalej, pod klubem Stodoła. Pojechaliśmy. Nagraliśmy. Na żywo zawsze wychodzi dużo lepiej niż z puszki.
Po programie Mroku odwiózł mnie do domu. Został jeszcze cały dzień do wykorzystania. Mimo zmęczenia, gdyż snu mało, po programie strzał adrenalinowy postawił mnie jako tako na nogi. Pojechaliśmy rowerami na Forty Bema. Super tam jest. A do tego bez tłoku i buractwa. Chwilę po 19 wsiadłem w auto i ruszyłem na koncert. Na miejscu, jak to na warszawskich koncertach, mnóstwo znajomych. Pogoda fajna. Nie za gorąco, ale wciąż ciepło. Niestety, w trakcie występu zrywa się bardzo porywisty wiatr. Duje w mikrofony, przez to dźwięk gubi się gdzieś w powietrzu. Ale publiczności zdaje się to nie przeszkadzać. Do samego końca, czyli grubo północy, 20 tysięcy ludzi domaga się bisów. Proszę mi wierzyć-dla takich chwil warto się zajmować tą robotą. Sam jednak koncert nie pozostanie w mej pamięci, jako jeden z tych bardziej epickich. Średnio mi się grało. Nawet wiem dlaczego. Przez zmęczenie. Do tego doszło rozkojarzenie, a obu tych spraw nie zaklajstruje się kawą i energetykami. Trzeba rzecz odespać i się zregenerować. Choćby w busie. Choćby godzinę-dwie nieprzerwanego snu za dnia. Ale nie zawsze się da.
Przez pół niedzieli chodziłem jak zombie. Nie odespałem. Bo niby jak? Z małą Alą na kwadracie się nie da. Można próbować w hotelach. Czasami się udaje. Nie roztkliwiałem się nad sobą jednak zbyt długo. W ogóle staram się tego nie robić. Wiedziałem, że nadchodzący tydzień nie będzie należał do najłatwiejszych.Na horyzoncie majaczył już z wolna Białystok, ale zacząłem nad nim dumać dopiero bliżej piątku. Pakowałem się w pośpiechu w sobotę. Wcześniej wywiozłem małą Alę do kuzynostwa na Bemowo, gdyż Joanna miała zajęcia ze studentami, a pani Ola na ten czas zajęta. A gdym powrócił na rejon, oporządził się i odebrał relację, że chłopacy ruszyli już spod Proxy i jadą ku mnie, wyszedłem z walizkami przed dom. I czekałem…
Gliwice to przede wszystkim Śmierć Kliniczna i tak pozostanie, howgh!