Wróciliśmy z Anglii pod wieczór. Przyjechał po nas Janek Morawiec. Zapakowaliśmy się do busa. Wysiadłem pierwszy, gdyż wjeżdżaliśmy od północy. Za mną została Anglia i najbardziej wymagająca trasa bezprądowa z dotychczas przebytych. Jeżeli nadal potrafimy grać, to znaczy, że przetrwaliśmy ten czas, a po tym doświadczeniu nic nas już nie złamie.
Chyba nie muszę pisać, co się działo w pogodzie w Polsce, na tydzień przed majowym łykendem oraz w samą majówkę; bryndza, chłód, ziąb, śnieg, syf, ogólnie kaszana straszna, a depresja powodowana stanem aury w mig atakowała nawet najbardziej odporne organizmy i zatruwała umysły. W sobotę, 28 kwietnia, tydzień po angielskich ekscesach, mieliśmy zakontraktowany koncert w Przybysławicach. Mała wioseczka nieopodal niewiele większego Klimontowa, na pograniczu województw świętokrzyskiego i podkarpackiego. W malutkich Przybysławicach mieszka pan Jarosław, przedsiębiorca budowlany. Zamarzyło mu się kiedyś mieć miejsce, w którym będzie organizował koncerty. Wybudował więc pokaźny dworek, z przeznaczeniem na pensjonat, a na potrzeby większych imprez postawił namiot ze sceną. Nie za dużą, ale jakoś się pomieściliśmy. Żeby było jeszcze bardziej rodzinnie, do Przybysławic wybierała się na nasz występ ogólnopolska reprezentacja Kult-Turystów. Koledzy i koleżanki zamówili dla siebie największy pokój, w którym właściciel pozwolił towarzystwu rozłożyć materace i karimaty. Całości obrazu dopełniały flagi kulturystyczne, rozwieszone na ścianach. Morawiec, gdy zobaczył to całe zbiegowisko, ochrzcił miejsce mianem obozu przejściowego dla uchodźców. Rzeczywiście, coś było na rzeczy. Do Przybysławic zjechało też bractwo niezkoszarowane; Gumi z Jankiem Melą z Krakowa, Artur i Ania z Lublina. Aaa, no i oczywiście, last but not least, był także wśród nas red. Piotr Milewski straight from NYC, przyjaciel rodziny, na co dzień korespondent Nerwsweeka w Stanach, który wpadł odwiedzić stary kraj, a przy okazji zabrał się z nami busem na koncert.
No i powiadam Państwu, wszystko by się zgadzało było w Przybysławicach, gdyby nie jedno ale. Koncert dobry. Zabawa przednia. Organizacja-bez zarzutu. Pogoda…nie ma co ściemniać. Dramat ostatni. Lało od rana w Warszawie, gdyśmy wyjeżdżali. Padało przez całą drogę. Na miejscu lało w trakcie próby i koncertu. Do tego stopnia, że pod koniec występu brezentowy dach uginał się pod ciężarem stojącej wody, a ta poczęła kapać coraz śmielej na piece i instrumenty. Mimo tych przeciwności, nie skróciliśmy programu ani na sekundę. Naród przyszedł posłuchać nas za pieniądze, więc dostaje pełnowartościowy produkt. Wychodziliśmy z namiotu mokrzy od potu, żeby po przejściu 15 metrów do hotelu nasiąknąć jeszcze bardziej deszczem. Temperatura sięgała maksymalnie 3-4 stopni na plusie, do tego wilgotność plus milion. Ciuchy, buty, papierosy-wszystko przemoczone.
Podczas tej krótkiej przebieżki z namiotu koncertowego do dworku, miałem wrażenie, że deszcz jeszcze bardziej się wzmaga. Padało oczywiście przez całą noc. Chyba, gdyż akurat w Przybysławicach poszedłem spać, zaraz po obowiązkowej kolacji. Ta bowiem była przewidziana w pakiecie, jako nagroda główna w licytacji, z której dochód zasilił konto WOŚP podczas ostatniego finału zbiórki. I jeśli już czegoś miałbym się czepić prócz pogody, to właśnie chyba tego. Przyszło dwóch panów, którzy wylicytowali najwyższe kwoty. W sali, w której kolacjowaliśmy, generalnie jeden wielki harmider; ludzie wchodzą, wychodzą, ochrona nie wie, kto swój a kto tylko chce nas wyciągnąć do zdjęcia. Dwaj dżentelmeni zostawieni sami sobie. Dosiedliśmy się z Ireneo do zwycięzców. Zaczęliśmy rozmawiać, nie mogąc wyzbyć się wrażenia, że cała zaaranżowana uprzednio aukcja przybiera rozmiary lekko karykaturalne. Po wieczerzy pożegnaliśmy się z kolegami. Zaszedłem jeszcze do pokoju uchodźców, żeby przybić pożegnalne piątki, odśpiewać sto lat jubilatom, a gdym to uczynił, pójść na górę spać, jak stary dziad. Miałem jednak swoje powody. Następnego dnia, w początek tzw. długiego majowego łykendu, zatrudniony byłem do przejechania, jako kierowca, kilkuset kilometrów, z Warszawy na północ. Drugi rok z rzędu pojechaliśmy bowiem grupą rówieśniczą do pensjonatu w Szczechach Małych, powiat Pisz, gmina Orzysz, żeby poobcować trochę z naturą i żeby dzieciaki odpoczęły od miasta. Joanna z małą Alą wyruszyły z rana, ok. 10. Ja podówczas, w aucie kierownictwa, dobijałem do rogatek Warszawy. W domu byłem przed południem. Spakowałem do samochodu resztę bagażu, zajechałem po koleżankę, co to zabierała się ze mną po drodze, gdyż jej rodzina również wyruszyła wcześniej, a ją, podobnie jak i mnie, zatrzymały na miejscu sprawy służbowe. Pogoda był odrobinę lepsza, niż w Przybysławicach. Biorąc pod uwagę to, że gdy wyjeżdżaliśmy z Przybysławic, termometr w aucie pokazywał 2 stopnie powyżej zera, ok. 14 na trasie między Markami a Radzyminem panowały prawdziwe tropiki. Plus 9, miejscami 10, deszcz raczej okazjonalny.
Jechaliśmy na północ, raczej umiarkowanym tempem, gdyż spieszyć się dokądkolwiek jest rzeczą uwłaczającą godności. Zajechaliśmy po drodze na kebsa do Łomży, do której, jak się później okazało, w ogóle nie musieliśmy wjeżdżać, ale wtedy niechybnie poginęlibyśmy z głodu. Na wieczór dotoczyliśmy się do Szczech. Usiadłem umęczony po podróży w fotelu. Najmniejsze dzieci, w tym Ala, już spały. Napiłem się odrobinę na sen, i padłem ze zmęczenia.
Sam pobyt, mimo że pogoda nie poprawiła się na tyle, że skorzystać ze wszystkich atrakcji które oferowała okolica, np. z kajaków, udał się wyśmienicie. Wyjeździliśmy się rowerami. Odpoczęliśmy. Nadrobiliśmy towarzyskie zaległości. I to wszystko z dala od miasta. W przeddzień święta państwowego opuściliśmy lokal. Następnego dnia, tradycyjnie już niemal, 3 maja Kult koncertować miał na wrocławskiej majówce. I koncertował.
Wyjazd do Wrocławia zaplanowano na 12. Późno, zważywszy, że graliśmy ok. 20. Na szczęście teraz jeździe się do Wrocławia dużo szybciej, dzięki autostradom, co to je pobudowano na Euro i chwilę po. Na dodatek protokół nie przewidywał próby dźwięku, jedynie szybką przepinkę i jeszcze szybsze opukanie bębenków przed samym występem. Tego dnia, zarówno na pergoli Hali Ludowej jak i w samej Hali, czasówka była wyliczona co do minuty.
Droga upłynęła nam leniwie i śpiąco. Padało. Niskie ciśnienie. Mieliśmy wrażenie, że wracamy z jakiegoś koncertu, a nie na jakiś zmierzamy. Dojechaliśmy na parę chwilę przed planowanym obiadem. Zdążyliśmy tylko zostawić walizki w pokojach i dalej, do puszki, a puszką pod Halę. Tam, niczym wycieczkę szkolną, menado poprowadził nas na stołówkę zakładową. Szybki posiłek, jeszcze szybsza próba przy zbierającej się przed sceną publiczności i punktualnie, jak przewidywał lajnap, start z wiązanką przebojów. Graliśmy krócej niż zwykle, bo jak to bywa na takich festiwalach, inni też chcieliby się pokazać, a jeszcze inni-ich posłuchać. Tak się złożyło tego wieczora, że tuż po nas występowała brytyjska formacja The Toy Dolls, którą prywatnie bardzo lubię i poważam. Niestety, kolektyw powziął decyzję o rychłym powrocie, a że samemu nie chciało mi się tłuc późną nocą po mieście, a na dodatek miałem kupiony bilet na pociąg na 6.07, odpuściłem występ angielskich kolegów, zwłaszcza, że raz już ich gdzieś widziałem. Nie pamiętam gdzie, ale widziałem.
Okazało się, że porannym pociągiem podróżuje także Kazimnierz i Wietecha. Zamówiliśmy jedną taryfę na za 15 szósta. Odebraliśmy lanczboxy śniadaniowe. Od jakiego czasu, chyba od jakichś dwóch lat, jeśli koncert we Wrocławiu jest ostatni, wracam zeń do Warszawy pociągiem. Po pierwsze jest szybko, po drugie, pociągi tej relacji posiadają, niezależnie od klasy, gniazdka w których jest prąd, dzięki temu mogę swobodnie pracować przez drogę. Dodatkowo tego dnia musiałem wrócić do domu przed 10.30, gdyż Joanna miała ważne rozmowy w dziekanacie, a pani Ola nie mogła zostać z małą Alą. Padało, gdy jechałem. Padało też Warszawie. Zamówiłem taksówkę gdy wyjeżdżałem z Zachodniego. Na Centralnym pożegnałem się z Kazikiem. Na chacie byłem kwadrans po.
Szybki okazał się ten Wrocław tegoroczny. Ani nie zdążyłem nikogo spotkać, ani nigdzie wyjść, ani z nikim pogadać. Bus, hotel, scena, hotel, taxa, pociąg. Nadrobię w lipcu. Mamy występować we Wrocławiu ponownie, kompletnie nie wiem z jakiej paki, ale mamy, co bardzo mnie raduje. Da Pan Jezus lepszą pogodę, to i od razu znajdzie się więcej czasu.
W łykend pomajówkowy nigdzie nie graliśmy. Dziwnie się czułem. Wolny łykend? I to do tego w maju? Za to pogoda udała się idealna. Nadrobiłem przymusową rozłąkę z rodziną. Poszliśmy na rowery w sobotę. W niedzielę odwiedziliśmy na grillu znajomych. W niedzielę pogoda znowu się zepsuła i dalej padało. Grill był na szczęście zadaszony, ale jeść trzeba było już w domu.
W oczekiwaniu na niedzielny koncert w Krakowie, żeby za bardzo mi się nie nudziło na tygodniu, pracodawcy moi biurowi złożyli mi propozycję nie do odrzucenia; w ramach przymusowych oszczędności pragną mnie skłonić do przejścia na samozatrudnienie. Mam założyć jednoosobową działalność i począć wystawiać faktury. Alternatywą jest koniec naszej przygody z 3-miesięcznym okresem wypowiedzenia. Do dziś nie wiem, co z tym fantem zrobić, bo jedna jak i druga opcja nie jest moim faworytem i obydwu chciałbym uniknąć, ale chyba dłużej nie da się tak tego ciągnąć i siedzieć okrakiem. W związku z tym miałem ów tydzień spod znaku tych bardziej chujowych, wypełnionych gonitwą myśli i dumaniem nad swoim marnym losem…
Do Krakowa wyjechaliśmy z rana, chwilę po ósmej, gdyż próba była zarządzona na popołudnie. Graliśmy na dziedzińcu akademika Żaczek. Bardzo lubię tam występować. Jest dość kameralnie, ale dzięki temu, przytulnie i jakoś tak po krakowsku-swojsko. Pogoda w mieście wymarzona. Po drodze z Warszawy obejrzeliśmy 3-godzinny film o próbie chrystianizacji Japonii w XVI wieku. Nieudanej, ma się rozumieć. Film dobry, ale po drugiej godzinie na tyle mnie jednak znużył, ze usnąłem na kolejne pół, i zbudziłem się dopiero w Słomnikach, na grande finale. Spaliśmy w tym samym miejscu, co w zeszłym roku. Hotel fajny, ale na dalekich Bronowicach, niedaleko wylotówki na Kato. Na Rynek z buta ciężko. Po próbie zaszyłem się w klimatyzowanym pokoju. Nadrabiałem zaległości w lekturze i w korespondencji, trochę poćwiczyłem. Ok. 18.30 przyszedł w odwiedziny Gumi i tak już ze mną został do wyjazdu na koncert. W międzyczasie przeszliśmy się jeszcze do KFC na kurczaki. Bo nie ma nic gorszego, jak zgłodnieć w trakcie występu. Tego dnia zadebiutował na scenie mój nowy puzon. Nabyłem go w specjalistycznym sklepie w Bydgoszczy, zaraz po trójmiejskich anplaktach. Do tego czasu czekał na swoją szansę w domowym zaciszu, umiejętnie rozgrywany. W sumie mogłem go jeszcze trochę w tym domu potrzymać, ale jak najszybciej chciałem go przetestować w boju. Na razie się rozpoznajemy, próbujemy znaleźć swoje mocne i słabe strony. Musi to potrwać jeszcze jakiś czas, zanim nasz związek rozkwitnie pełną paletą barw.
Nazajutrz, wróciłem do Warszawy z techniką. Wyjazd był zarządzony na 7.30. Wymieszkałem dobę do końca. Na dodatek uczknąłem jedynie kawałek ze śniadania, bo moje planowane 10 minut na posiłek zamieniło się w 4 minuty za przyczyną chińskiej wycieczki i jednej działającej windy. Cała drogę dosypiałem i pracowałem na tablecie-na przemian. Wyjazdy z techniką mają tę zaletę, że koledzy zwykle nie robią przerw na żądanie, poza jedną, regeneracyjną. Tak też było i tym razem. Zatrzymaliśmy się tylko raz. Na lody. W Radomiu. Pod Proximą wsiadłem z Glazem do jego auta. Wyrzucił mnie na przystanku na Trasie Łazienkowskiej. Zszedłem schodami na dół, wsiadłem w 107 i podjechałem jeden przystanek na Wiejską. Zaszedłem do biura. Odbyłem rozmowę z pracodawcami, która znowu nie przybliżyła mnie do żadnego z rozwiązań. Zostać, uciekać-wciąż nic nie wiedziałem. Wykonałem pracę zarobkową za pomocą komputera i przy pomocy linii 116 wróciłem do domu. Było chwilę po czwartej. Dzień był dopiero w połowie swojej drogi, a ja już chciałem, żeby czym prędzej się skończył. Niestety, koniec miał przyjść dopiero po 20. Kiedy mała Ala poszła spać, a wcześniej wybujała się przez godzinę na huśtawce na placu. Z moją niewielką pomocą ma się rozumieć. Później przyszedł wtorek, a później środa. A po środzie urodził mi się w głowie kolejny pomysł…