Narobiło się zaległości, nie z lenistwa a z choróbska i braku czasu. Bo ciągle coś. Kiedy tak dumałem, czy wracać, koncert po koncercie, do tego, co było trzy i dwa tygodnie w tył, doszedłem do wniosku, że przy obecnym stanie wytrenowania i zgrania, opisywać nasze koncerty jest rzeczą…nudną. Bo prócz tego, że na każdym anplakcie gramy w zasadzie to samo, to gramy to równie dobrze. Obce nam są tej wiosny wahania formy. Wszystko się zgadza, co potwierdzają pełne sale i relacje publiczności, w zasadzie, bliźniaczo do siebie podobne co miasto. A najciekawsze jest to, co przed i po. Bóg wie czego się nie spodziewajcie. W końcu jesteśmy zespołem starszych Panów. W większości.
Wypad na kwadrum koncertowe, najpierw na wschód, a potem na południe, na dwa dni przed stanął pod dużym znakiem zapytania. Zacier czuł się podle. Tomasz Goehs też. Na szczęście na wymazach nie dostali pozytywnego wyniku. Zdecydowaliśmy się ruszyć. Zwłaszcza że Lublin czekał na nas od dwóch lat.
Żeby nadgonić co nie bądź prace zlecone, co wiązało się z koniecznością bycia w Lublinie odpowiednio wcześniej, ruszyłem doń pociągiem. Tym samym, którym parę godzin wcześniej zaczął drogę w Zielonej Górze On, a w Poznaniu dołączył doń kolega Goehs. Spotkaliśmy się dopiero na dworcu w Lublinie, bo podróżowaliśmy w różnych wagonach, ale już do hotelu, Tomasz w maseczce, ruszyliśmy jednym uberem. Kapela dojechała 1,5h później. W tym czasie zdążyłem opędzić jedno, roboczo-towarzyskie spotkanie i podumać nad tekstem. W ogóle tego dnia w Lublinie zapowiadał mi się intensywny wieczór towarzysko-rodzinny, bo wszak to moje półrodzinne miasto, w którym nadal mam wielu kolegów i bliskich. Nie wszystkim jednak dane było na koncert dotrzeć, bo jak napisałem wyżej, ten wyprzedał się na długo przed pierwszym gwizdkiem, a sala Centrum Spotkań Kultur, choć piękna i przestronna, nie jest z gumy. Dotarł więc Zamość, Tomaszów, lubelska, tomaszowska diaspora, i kogom tam jeszcze w tłumie nie wypatrzył. Żeby tradycji stało się zadość, po koncercie udaliśmy się, ja, On, Majonez i Yry, do Browaru Zakładowego, posadowionego w budynku CSK. Tam czekali już na nas koledzy i koleżanki i tak przez dwie godziny, a może mniej, bo pora była późna, a nazajutrz normalny dzień pracy i szkoły. Kiedy barman zaczął nerwowo zbierać szklanki, wesoła kompanija opuściła lokal, a że godzina była względnie młoda i nie chciało się nikomu jeszcze iść spać, bo pierwsze zmęczeni odpuściło pod naporem Jamesona i coca-coli, postanowiono, w małym gronie, przenieść zabawę do pokoju hotelowego w przybytku „Victoria”. Tak się to wszystko mile i sentymentalnie zegrało, że ostatnie jednostki opuszczały lokal na szczęście jeszcze przed świtem. Muzykanci zachowali jednak rezon oraz trzeźwość umysłu, i posnęli szybciej, zostawiając miejsce do dyspozycji biesiadnikom. Na szczęście obyło się bez strat w ludziach i sprzęcie i wszyscy, niektórzy z problemami, dotarli do swoich sadyb.
Nazajutrz ruszyliśmy do Katowic po 10. Wlokła się droga niemiłosiernie, jak msza. Na dodatek pogoda się poprawiła, słońce zaczęło miło przygrzewać, a my w zimowych kurtkach, czapkach, szalikach. Człek zrzucał z siebie kolejne warstwy, a wirusy tylko na to czekały, ale o tym za moment. Jak na złość na trasie z Lublina do Rzeszowa ani pół stacji. Dopiero pod Tarnowem stanęliśmy uzupełnić zapasy. Jechaliśmy tak, a to drzemiąc, a to gaworząc o niczym, a cel wcale się nie przybliżał. Dotarliśmy do hotelu na godzinę przed próbą i popasem, a że akurat w piątkowe popołudnie zaczynały się na Śląsku godziny szczytu, nabyliśmy się w pokojach niecałe dwa kwadranse.
Próba poszła sprawnie. Obiad też. Żeby poprawić nam skołatane nerwy, dowiedzieliśmy się od kierownictwa, że planowany na wrzesień wyjazd do Stanów nie dojdzie do skutku, bo miejscowe związki zawodowe nie chcą wpuścić do Ameryki naszych technicznych. Zapadła decyzja, że jak oni tak, to my też dziękujemy za łaskę i zostaniemy w domu. Trochę szkoda, nie powiem, ale szantażom nie zwykliśmy ulegać, co akurat w swoim wydźwięku bardzo mnie ucieszyło.
Po występie skonany byłem okrutnie. Jednak droga i lubelskie harce, mimo że niepokarane ani kacem ani złym samopoczuciem, dały o sobie znać. Mus było odespać.
Przy windzie hotelowej, kiedym przekraczał progi hotelu, napotkałem na swej drodze…Bartłomieja Sienkiewicza, posła partii opozycyjnej, eksministra. Wymieniliśmy zdawkowe ukłony, bo znamy się jeszcze z mojej pracy w Sejmie. Gdym układał się na dobre do snu, z czeluści baru wrócił On i powiedział, że spotkał przypadkiem Tadeusza Zwiefkę, którego akurat znamy obydwaj. Ten był w towarzystwie innych polityków Koalicji. Z rana, bo wstałem bladym świtem, na hotelowej siłowni, z telewizji dowiedziałem się, że w ten weekend na Śląsku partia matka rozpoczyna cykl spotkań swoich najważniejszych synów i cór z elektoratem. Na śniadaniu spotkałem całe naręcze byłych znajomych z pracy. Koledzy trochę się dziwili, że gadam z nimi jak ze swoimi, ale wyjaśniłem, zgodnie z prawdą, że to dawni znajomi z roboty, a że położyli ich w tym samym hotelu, to już nie moja wina. I nie, Tuska nie spotkałem, choć pewnie by i tak mnie nie pamiętał.
Do Bielska czmychnęliśmy w godzinkę. Sala w której przyszło nam grać robiła wrażenie. Świetnie zaprojektowana, dodatkowo z doskonałą akustyką. I koncert wyszedł nam przedni. Jednen z lepszych na trasie. Na tyle był energetyczny, że po występie nie miałem sił na żadne harce. Inna rzecz, że niczego nie planowałem, bo i miejsce i ludzie bardziej dla mnie obcy niż w innych zakątkach.
Z rana, kiedym wstał, bolało mnie gardło. Pobolewało mnie zresztą już od Lublina, ale taka przypadłość to dość typowe zjawisko w polskim przedwiośniu. Zresztą, wszyscy w kapeli byli albo chorzy, albo zakatarzeni, więc szczególnie się tym nie przejąłem. Kraków zagrałem przepisowo, choć po trzech dniach i trzech recitalach, każdy z nas miał dość mocno nadwątlone siły.
Ruszyliśmy z Krakowa chwilę po ósmej. Dosypiałem braki w busie, bo czułem, że ile bym tego dnia nie spał, to i tak będzie mało. Dotarłem do domu ok. 14. Zrzuciłem graty, co nie bądź zjadłem, poszedłem po Alę do przedszkola. Pod wieczór poczułem, że coś zaczyna mnie rozbierać. Bolą mięsnie, lekkie dreszcze. Z rana zaczął się koszmar. Gardło bolało jak szlag. Kaszel taki, że paliło w płucach żywym ogniem. Gorączka, ale nie za duża, do zbicia lekami. I tak przeleżałem cały dzień, bez apetytu i chęci na cokolwiek, łącznie z życiem. Nazajutrz było niewiele lepiej. Małżonka przyniosła mi test. Czułem, że to nie covid, bo po dwóch razach dobrze go zapamiętałem, i było w nim ze mną nieco inaczej. Wyszła grypa typu B. Dostałem garść leków, plus jeden specjalny, na grypę właśnie. W nocy z wtorku na środę zbudziłem się w środku nocy. Musiałem zmienić pościel i prześcieradło, bo wszystko było mokre, jakbym spał na deszczu. Środa przyniosła jako taka poprawę, w czwartek pierwszy raz wylazłem na powietrze. Następny koncert, w sobotę we Wrocławiu, do środy stał pod znakiem zapytania, ale w piątek prócz kaszlu z odrywającymi się glutami i totalnego braku sił, nic mi już nie było. Mimo wszystko bałem się bardzo, czy dam radę ugrać trzy godziny, ale dobry Bóg pozwolił, choć nie było to najciekawsze co miałem publiczności do zaproponowania, ale o tym w następnym odcinku…
Najnowsze komentarze