Męskie Granie Wrocław

Chyba się jednak starzeję, i to tak po konkrecie. Jeszcze rok, dwa temu, taka spiekota, która dziś jest na zewnętrzu zupełnie mi nie przeszkadzała. Mało tego, uwielbiałem, jak miasto nagrzane jak piec hutniczy pustoszało, a ja mogłem spokojnie przemykać przez nie rowerem po szerokich ulicach bez udziału aut. A dziś…najchętniej bym tylko spał.

Wrocław i koncert w ramach cyklu imprez Męskie Granie zapowiadał się ciekawie towarzysko i muzycznie. Towarzysko, bo we Wrocławiu zawsze jest niebanalnie, i o ile nie ma żadnych przeciwskazań, np. w postaci koncertu nazajutrz obarczonego bardzo wczesnym wyjazdem, to i nie ma specjalnie po co się przed miasta tego towarzyskością bronić, czego doświadczyliśmy choćby rok temu, gdyśmy grali mniej więcej w podobnym czasie, na zakończenie olimpiady sportów nieolimpijskich, która akuratnie odbywała się we Wrocławiu właśnie. Muzycznie, bo koncerty Męskiego Grania to dla Kultu zupełnie nieznana rafa i obcy akwen. Mieliśmy już co prawda za sobą przetarcie parę lat temu, w Krakowie, i mniej więcej wiedzieliśmy, na czym rzecz polega, ale mimo wszystko, trochę inna publiczność ciągnie na koncerty MG, niż choćby na miejskie plenery czy na juwenalia, a co tu dużo kryć, nie byliśmy raczej pośród festiwalowiczów kapelą pierwszego wyboru. I to było widać, po twarzach, minach i gestach publiczności, która bawiła się z nami przednio, jak mniemam, bo my z nią na pewno. Ale już mało kto znał tekst, przynajmniej w pierwszych rzędach i mało kto z nami śpiewał, co może być miernikiem tego, że to nie Kult przyciągnął na wrocławską pergolę komplet publiczności, a przynajmniej nie w większości. Bilety rozeszły się podobno w 20 minut od startu internetowej sprzedaży. Grać mieliśmy 40 minut, co też uczyniliśmy, i grać mieliśmy, na wyraźne życzenie organizatorów, piosenki z płyt tatowych, co również zostało spełnione. Uprzednio, przygotowaliśmy i przećwiczyliśmy zestaw na paru próbach w Proximie, ćwicząc także set na OFF Festival, gdzie będziemy grać od deski do deski płytę „Spokojnie”.

Ruszyliśmy do Wrocławia już o 7 rano, bo próba była zarządzona kwadrans po 11. Dotarliśmy 15 minut przed czasem. Męskie Granie to impreza z rozmachem i z dużą kasą, a tu, na próbie okazuje się, że dostajemy ja i Glazo, odsłuchy przechodnie, podpisane odpowiednio Zalew i Dawid. Nie powiem, doceniam taką oszczędność środków, bo przecież nikomu korona z głowy nie spadnie, jak nie będzie miał swojego imiennego odsłuchu. Grunt, że słuchawki własne. Próbę gramy szybką, aczkolwiek utwór Celina w wersji wolnej do najszybszych numerów świata nie należy. Bardzo ładnie jednak osadza się całość na scenie, także gramy go w całości, ciesząc się, że tak nam ładnie wyszło.

Po próbie znikamy w hotelu Wrocław, położonym u podnóża stacji paliw, w samym centrum miasta. Kwateruje tam zresztą cała ekipa Męskiego Grania i wszyscy muzycy. Czasu do koncertu pozostaje aż nadto, także niespiesznie oglądam w telewizji mecz ligowy, następnie schodzę poćwiczyć na skromną acz gustowną hotelową siłownię, żeby po godzinie miłego wysiłku w klimatyzowanym studiu, udać się na zasłużone i konieczne ablucje. Początkowo chciałem pobiegać w tym wolnym, przedkoncertowym, czasie, ale temperatura na zewnątrz czyniła bieganie jakiekolwiek zajęciem mocno ryzykownym dla zdrowia, także szybko odpuściłem. Na 16 z minutami umówiłem się z kolegą na obiad. Cały dzień chodziło za mną czeskie żarcie i czeskie piwo, które w jednej z knajp, pod nasypem, a jakże, było zawsze prima sort. I rzeczywiście-nadal takie pozostało. Znajomy też bardzo zachwalał, zwłaszcza że był świeżo po wizycie w Czechach, gdzie, jak sam stwierdził, nie jadł równie dobrego gulaszu z knedlami i ogórkiem. Całość popiliśmy jasno-ciemnym pilzneńskim, ma się rozumieć, prosto z beczki. Czekając na kolegę w knajpie, z nudów przeglądałem sobie kartę. Przy „drinkach”, tuż pod znanym i lubianym drinem „White Russian” (Big Lebovski, te sprawy), figurował niepozorny i zupełnie na serio tamże naniesiony drink o nazwie…”murzynek”. Wzdrygam się nieco na takie przewrotne pomysły, choć z drugiej strony staram się nie ulegać zbyt daleko posuniętej poprawności politycznej, choć w tym przypadku, nie powiem, trochę mnie to zniesmaczyło. Nie na tyle jednak, żeby wyjść przed konsumpcją gulaszu. Podobno we Francji też jest ciastko, które ongiś nazywało się „murzynek”, ale od jakiegoś czasu nazwa jest zakazana, choć nie wiem, czy to właśnie dzięki nakazom i zakazom można społeczeństwo uczyć tolerancji.

Po kawie i plotach, jak przystało na spotkanie dwóch kolegów, którzy dawno się nie widzieli, wyciągnąłem znajomego na szoping. Poszliśmy do domu handlowego „Renoma”, jednego z ładniejszych budynków we Wrocławiu, oczywiście, moim zdaniem, bo chciałem sobie kupić marynarkę. Różową. Nawet znalazłem jedną taką, co mi się podobała, ale nie było mojego sajzu. Same jakieś takie półdziecięce rozmiary, co się dzieje z tymi mężczyznami. Wróciłem do hotelu, gorąc był na dworze wciąż nie do wytrzymania, takoż, żeby nieco odtajać, podkręciłem klimę oczko wyżej i czekałem zmiłowania, które, niestety, nie przychodziło.

Kwadrans po 20, kiedyśmy ruszali na koncert, wciąż było parno i lepko. Trochę znośniej poczęło się robić już na miejscu, pod namiotami, gdzie skoszarowano całe muzyczne towarzystwo, parę metrów za sceną główną. Część moich znajomych, którym nie udało się w porę kupić biletów, postanowiła obejrzeć sobie cały koncert zza bramy. Zresztą nie oni jedni, wiele osób wpadło na taki sam pomysł. Organizatorzy zadbali jednak o to, żeby wścibskie, bezbiletowe oczy nie przebiły się ze swym darmowy wzrokiem poza metalową siatkę, szczelnie ją oklejając taśmą, żeby przypadkiem niczego nie można było zobaczyć. A gdy tylko ktoś lub coś próbowało czynić w płocie dziurę, żeby co nie bądź podejrzeć, na raz znajdywał się ochroniarz albo steward i dziurę łatał. Przepis w Polsce jest ważniejszy niż człowiek. Zastanawiające jest także to, że pergola przy Hali Ludowej to nie własność tego czy innego koncernu, ale miasta, a jak coś jest miejskie, tzn. publiczne, to prywaciarz nie może nim zarządzać jak się mu podoba. Ale co ja tam wiem o relacji partnerstwa publiczno-prywatnego, o ile coś takiego w ogóle kiedykolwiek w Polsce dobrze funkcjonowało…

Na nasz set koncertowy złożyło się 9 piosenek. Graliśmy je praktycznie jedna po drugiej, bez zapowiedzi i konferansjerki, żeby zmieścić się w wyznaczonym czasie, a nie obcinać nic z repertuaru. 9 numerów to dla nas 1/3 właściwego koncertu. W zasadzie rozgrzewka; jak samolot na krótkim rejsie-ledwie się wzniesie, a już musi opadać. Tak właśnie czuliśmy się po tym występie; nie powiem, od czasu do czasu fajnie tak zagrać nieco krócej, żeby zobaczyć, jak to się udaje inny kapelom. Dobrze się też stało, że akurat ten koncert wypadł właśnie tego dnia, przez wzgląd na zdrowie Tomka Glazika, który zagrał go na antybiotykach, owładnięty początkowym stadium anginy. Dwa tygodnie wcześniej w wargę dolną ugryzła mnie osa, także dobrze wiem, jaki to pech, kiedy w trakcie koncertu albo tuż przed nim, człowiek martwi się nie tyle tym, jak zagra, ale bardziej o to, czy w ogóle da radę utrzymać się na scenie.

Po występie chwilę ochłonęliśmy na powietrzu i pojechaliśmy w swoją stronę. On został na miejscu, żeby tradycyjnie, jak to już On na Męskim Graniu we Wrocławiu, komisyjnie zamknąć imprezę i rozwiązać zgromadzenie. Ja tymczasem poszedłem, a jakże, pod nasyp. Niby dokąd indziej mógłbym w tym mieście pójść. Aaaa, już nieprawda. Jednak mogłem, i to zrobiłem. Jeno po paru godzinach spędzonych pod nasypem, kiedy zwijano już stoliki w każdej odwiedzanej knajpie, wraz ze sporą grupą koleżeńską, z którą zacząłem wieczór przy Alive, finalizowaliśmy nasze posiedzenie na Rynku, naprzeciwko Ratusza, jedząc wczesne śniadanie w postaci tatara. I nikt się nie czepiał, że jeszcze nie wydają śniadań.

Jedna odpowiedź do “Męskie Granie Wrocław”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.